Czy szkolna katecheza zmierza ku ewangelizacji, czy raczej zamienia się w li tylko kolejny przedmiot szkolny, z którego średnia ocena może się przydać do średniej na koniec roku?
Pochodzę z nauczycielskiej rodziny. To nie ocena, to tylko stwierdzenie faktu. Początki tego pochodzenia sięgają roku 1918 – stulecie! Wtedy to moja Mama zdała maturę i skończyła seminarium nauczycielskie, rzecz działa się w Przemyślu. Z prawem nauczania w języku polskim, niemieckim i ruskim (dziś zwiemy go ukraińskim). Tato "maturował" kilka lat później, we Lwowie, bo wcześniej pod Piłsudskim gonił bolszewików pod Kijów. Ranny zabrał się za naukę. Prawo nauczania – jak Mama, w trzech językach. Przecież to Galicja!
Po pierwszej wojnie, potem w czasie stabilizacji międzywojennej, wreszcie pod okupacją sowiecką, niemiecką i znowu sowiecką. Szkoła ciągle była. Małomiasteczkowa, bieszczadzka, z Polakami, Rusinami i Żydami. Dochodzili nauczyciele reżymowi – to od roku 1939. Moskale (tak nazywano Rosjan), Niemcy... Okazało się, że i po wojnie (już drugiej) znaleźli się reżymowi Polacy. Obserwując wszystko jako dzieciak, później jako licealista, student, wreszcie ksiądz nabrałem jakiejś takiej podejrzliwości wobec profesji nauczyciela – nie dlatego, że trudna, ale że wciąż narażona na jakieś prowokacyjne zależności. Widziałem, jak łatwo ulegać tymże. I jak one wpływają na nabór nowych ludzi do nauczycielskiej pracy. To nie kolejna ocena, to tylko stwierdzenie faktu.
W końcu sam do szkoły trafiłem jako katecheta, czyli nauczyciel religii. Wszystkie praktyczne argumenty, także sytuacja, którą można nazwać historyczną sprawiedliwością, przemawiały za nauką religii w szkole. Właśnie: za nauką religii. Bo znając szkolną atmosferę – bez żadnych animozji – czułem, że nie będzie to już katecheza. No, może nie będzie nią w pełni.
Tak w istocie się stało. Ja w kolejnych szkołach, dokąd trafiałem nie z wyboru, a z konieczności parafialnej, robiłem swoje. Już wtedy stary wyga, z dobrze wypracowanym własnym warsztatem programowo-pedagogicznym, niewizytowany przez żadnych metodyków (z dzieciństwa tytuł ten źle mi się kojarzył) robiłem, co trzeba. „Program autorski” miałem. A tu z czasem zacieśniały się urzędowe wymogi. Dalej starałem się, by to była katecheza, nie tylko nauka. By nie odchodząc od sprawdzonych w przeszłości wzorców, ubogaconych przez moje doświadczenia wyniesione z Ruchu Światło–Życie oraz o wiedzę zdobytą w czasie specjalizacji doktorskiej (a to i w wiejskiej szkółce się przydaje), katechizację zamieniałem w ewangelizację. I dzieci, i... kolegów oraz koleżanek ze szkolnej pracy (przecież brałem zastępstwa z fizyki).
Pierścień urzędowego nadzoru metodyków przedmiotu „religia” zacieśniał się coraz bardziej. Korzystając z karty nauczyciela i mojej metryki urodzenia, wymknąłem się z sieci. Mam „siedem lat wakacji”. To jeszcze przedwojenne określenie nauczyciela na emeryturze. Dzisiejszych programów i podręczników bym nie zdzierżył. To znowu nie kolejna ocena, to tylko stwierdzenie faktu. Faktu wewnętrznego. Nie da się przenicować starego płaszcza, bo się przy tej operacji rozleci. Ale mogę się zastanawiać, czy szkolna katecheza zmierza ku ewangelizacji, czy raczej zamienia się w li tylko kolejny przedmiot szkolny, z którego średnia ocena może się przydać do średniej na koniec roku.
A może to nie nicowane starego płaszcza, tylko brak koncepcji religijnego wychowania? Inne czasy, inna mentalność, inny świat wartości – często krańcowo różnych, inne odniesienia młodego człowieka, inny rezonans pomiędzy katechetą a rodzicami... Więcej powierzchowności we wszystkim – pewnie także w programach i podręcznikach. I to każdego przedmiotu. Religia pewnie nie jest wyjątkiem.
Jeszcze jeden wątek przychodzi na myśl. Coraz bardziej umacnia się i rozprzestrzenia ideologia gender. Przypuszczam, że świadomych, reżymowych jego siewców jest coraz więcej. Z doświadczeń na przykład angielskich widać, że oni nie tyle uczą, co wychowują, a co najmniej perfidnie formują (formatują?) postawy dzieci – i to od wieku 0 (zero) lat. Nie zmyślam, takie są ramy ich programów. „Synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości” – to słowa Jezusa, w innym wypowiedziane kontekście, ale warte poważnej refleksji.
Mam więc siedem lat wakacji, nie powinienem wtykać nosa w szkolne sprawy, których już nie znam. Ale syn nauczycielskiej rodziny (bo nie tylko Mama i Tato) nie potrafi się opędzić od refleksji na te właśnie tematy. Bardzo przecież ważne.