Młodzież nie jest ciekawa świata w tej mierze i w ten sposób, jak było to jeszcze jakichś 20 lat temu. Wyrwać ich z tego stanu to preewangelizacja.
Z tymi siedmioma latami wakacji – czyli z emeryturą – to miał rację Ktoś, kto napisał: „Ja tam myślę, że to powinno być inaczej. Że emerytem człowiek powinien być jak ma 20 lat, a nie jak ma 65 czy więcej. Od 20 do 27. Bo jak się ma 20 lat, to wakacje bardziej się przydają”. Hmm, nawet, gdyby pieniądze w ZUS-ie się znalazły, to ja najwyżej o odszkodowanie mógłbym się ubiegać. Zostały więc wspomnienia...
Miałem 13 lat. Harcerski obóz wędrowny. Warunki z rzędu sztuki przetrwania, rok 1957. Chłopcy z rodzin polskich i śląskich, a te w dwóch opcjach: polskiej lub niemieckiej. Godali my po naszymu, o resztę nikt nie pytał. Fajnie było. Trasa: Bielsko-Biała – Łysa Polana i dalej do Smokowca. Na piechotę. Wyposażenie partyzanckie. Gotowało się na ognisku, spało na ziemi pod spiętymi wojskowymi „pałatkami”. Przeżyli wszyscy i zżyli się wszyscy. Dla naszego druha drużynowego był to urlop, dla nas wakacje. Fajnie było.
Na tyle fajnie, że po dwudziestu latach odtworzyłem coś podobnego. Jako młody wikary, z drugim księdzem. Nas dwóch i 15 dziewczyn – marianki. Wesołe, pobożne, wytrwałe i... ładne. Dziś bym tego nie powtórzył – sprawa o pedofilię lub molestowanie murowana. Wtedy nikomu to do głowy nie przyszło. Ani jako oskarżenie, ani nam jako okazja do bezeceństwa jakiegoś. Trasa podobna: Węgierska Górka – Stary Sącz, górami i bezdrożami. Formalnie jako obóz PTTK (od seminarium należałem). Obiady na ogniskach też były... Dla księży był to urlop, dla dziewczyn wakacyjna frajda. A składając razem i nazywając modnym dziś słowem – okazja do ewangelizacji. I uczestniczek, i nas księży, i spotykanych ludzi.
Tygodniowych wycieczek z ministrantami (chłopaków i dziewczyn) urządziłem gdzieś trzydzieści. Zawsze za tanie pieniądze bo tylko na takie było nas stać. I nieodmiennie był to mój urlop, a dla młodzieży frajda, nienazwane rekolekcje, poznawanie nowych okolic, uczenie się życia w grupie...
Piszę o sobie. I o wielu innych księżach, zakonnicach, katechetach. Pamiętam oblężenie Czarnego Stawu nad Morskim Okiem. Sama młodzież, tak na oko ze dwie setki. Z każdej strony słychać było: „proszę księdza!” albo „siostro!”. Niepisany zlot katolickiej młodzieży.
Z czasem moje letnie wyprawy z młodzieżą zaczęły topnieć, aż zanikły. Młodzieży jest mniej, niespełna 1/3 tego, co było kiedyś. Wygodniejsi są niż dawniej. Oczekiwania minimalnego standardu są większe. No i dochodzą wymogi władz oświatowych, sanitarnych, pożarniczych. Kiedyś też były. Ale omijanie ich uważane było za zasługę. Dziś jest inaczej. O, przed chwilą dostałem e-maila z kurii diecezjalnej przypominającego, że – cytuję:
„organizator wypoczynku jest zobowiązany do zgłoszenia kuratorowi oświaty zamiaru zorganizowania wypoczynku dla dzieci i młodzieży w celach rekreacyjnych lub regeneracji sił fizycznych i psychicznych połączony ze szkoleniem lub pogłębianiem wiedzy, rozwijaniem zainteresowań, uzdolnień lub kompetencji społecznych dzieci i młodzieży, trwający nieprzerwanie co najmniej 2 dni, w kraju lub za granicą, w formie kolonii, półkolonii, obozu lub biwaku”.
Oczywiście, za tym zgłoszeniem idą wszystkie formalne wymogi. Te z kolei generują koszty, i to nie małe. No i cała robota papierowo-organizacyjna. Wszystko ma służyć dobru młodzieży, ale dziewięciu na dziesięciu księży odstępuje od „interesu”.
A oazy? Jeszcze „za komuny” były – zgodnie z prawdą i programem – rekolekcjami. Służby ówczesnego reżymu czuwały, ale generalnie tolerowały rozróżnienie „wypoczynku” od „rekolekcji”.
No i jeszcze jeden powód. Uważam ten powód za kulturowe i duszpasterskie wyzwanie. Otóż młodzież nie jest ciekawa świata w tej mierze i w ten sposób, jak było to jeszcze jakichś 20 lat temu. Woleliby cały wieczór spędzić na karaoke lub przesiedzieć ze smartfonem na ławce przed ośrodkiem niż pójść na Śnieżkę przez kocioł Łomniczki – jedno z najpiękniejszych wejść w Karkonoszach. Wyrwać ich z tych pułapek to przecież preewangelizacja.
Jakiś odcinek naszego duszpasterskiego oddziaływania nam się wymknął. A zarazem daje okazję, aby samemu pojechać do Bibione (z naszych stron to „blisko”) i przeleżeć tydzień na ciepłym piaseczku. Nie grzech, ale nie o to chodzi. Trzeba nowych pomysłów, innych sposobów duszpasterskiego oddziaływania. Nie tylko na czas wakacji – przez pozostałych 10 miesięcy trzeba być z młodzieżą i dla niej, pomysły same przyjdą. Od młodych.
I nie tylko o księżach myślę. Wiele mogą zrobić ludzie świeccy, pomagając młodzieży dostrzegać piękno świata, czar wędrówek, spokój leśnej ciszy, cud małej wakacyjnej wspólnoty, dar słońca i burzy. Nie wszystko musi być sformalizowane programami. Zresztą – programy mają ci, którzy czas wakacji starają się wykorzystywać na deprawowanie dzieci i młodzieży. Może nie jest to masowe, ale jest.
Pierwsza moja wędrówka, którą wspomniałem, była obozem harcerskim. Wkrótce zresztą harcerstwo zostało zideologizowane i zabawa się skończyła. Deprawacja została, o czym przekonałem się na odprawie w komendzie hufca jako piętnastoletni przyboczny. Nie dajmy i teraz odebrać sobie tego, co jeszcze nie zostało doszczętnie zniszczone.