Czy w Polsce braknie księży? Nie braknie. Będzie nas mniej, to prawda, będzie za to więcej tych normalnych, przejrzystych, przyjaznych dla ludzi. Musi przyjść, i przyjdzie, radykalne samooczyszczenie się Kościoła i duszpasterzy.
Czy w Polsce braknie księży? Pytanie, które wraca ostatnimi czasy. Potrzebne są dwa uściślenia. Pierwsze: co to znaczy „braknie księży”? Drugie: co to znaczy „w Polsce”? Czy brakiem jest zmniejszenie obsady w parafiach, zakładając, że każda dalej będzie miała swojego duszpasterza? Czy brakiem nazwiemy sytuację, w której jeden ksiądz będzie „obsługiwał” dwie (lub więcej) parafii?
Drugie uściślenie to pytanie o region Polski. Tu można odnieść się do badań liczby tak zwanych „dominicantes” (uczestników niedzielnych Mszy). Na mapce, którą opublikował Instytut Statystyczny Kościoła, wyraźnie widać różnice regionalne. Upraszczając, można przyjąć, że inaczej jest na terenach z mieszkańcami od dziada pradziada, inaczej zaś z większością mieszkańców przesiedlonych tam po ostatniej wojnie. To „inaczej” odnosi się nie tylko do praktyk religijnych, ale dotyczy wszystkich przejawów życia społecznego. Trzy pokolenia okazują się zbyt mało na pełną czy przynajmniej wyraźną integrację.
Zatem nie ma jednej, wyczerpującej odpowiedzi na postawione na początku pytanie. Poprzestańmy więc na odpowiedziach cząstkowych i niepełnych. Pierwsza wskazuje na demografię. Wygląda ona bardzo różnie w różnych regionach Polski, ale wszędzie ma tendencję zniżkową. Jeśli coś zacznie się zmieniać, to na efekty w temacie powołań musimy czekać co najmniej jedno pokolenie.
Spotkałem kolegę księdza z innej diecezji, rozmowa zeszła na temat powołań. Widać, że temat aktualny wszędzie. Otóż zgłosił się do seminarium (i zarazem na wydział teologiczny uniwersytetu) maturzysta. Wakacje długie, chciał sobie trochę zarobić. Gdy w pracy dowiedzieli się o jego decyzji, nie dali mu spokoju - kpiny, komentarze typu: „Coś ty najlepszego zrobił”, dokuczanie... Chłopak wycofał papiery z seminarium.
Powie ktoś: „Jednostkowy przypadek”. Następnych dziesięciu się nie wycofało. Być może nawet dwudziestu. A przecież nie o tego maturzystę chodzi, lecz o nastawienie jego znajomych, młodych i starszych ludzi. Problem zawsze istniał, nawet „za moich czasów”. Wszelako był to raczej margines reakcji kolegów. Skąd wzięło się nasilenie tego problemu? Kiedyś maturzysta, wybierając drogę do kapłaństwa, wybierał sytuację nieomalże ekstremalną, życie w zawieszeniu, bez studiów uznawanych przez państwo, bez umocowania w systemie ubezpieczeń, bez jakichkolwiek praw w systemie państwowym, nawet służba wojskowa była wielką niewiadomą. A „zatrudnienia” to nam do dowodu osobistego nie wpisywano. To był skok do głębokiej i mętnej wody. A równocześnie każdy wiedział, że taki wybór musi mieć w umyśle, w duszy, w sercu młodego człowieka silny fundament wiary. To budziło szacunek. Jeśli budziło komentarze, to raczej współczujące, ale nie prześmiewcze.
Czy coś się od tamtych czasów zmieniło? Tak, i to dużo. Zawód „ksiądz” pod niejednym względem stał się jednym z wielu zawodów. Z pensją katechety (i widokiem na emeryturę, jako należne świadczenie), z pakietem społecznych ubezpieczeń, z życiem dostatnim, choć nie całkiem wygodnym. Specjalizacje zawodowe (nauczycielskie i duszpasterskie) są dobrze widziane. W celibat to już niewielu wierzy. Itd., itp. Krótko mówiąc – księża upodobnili się do kolegów po politechnice, tej czy innej akademii lub wydziale. Nawet jeśli który ma ciągoty zagraniczne, to pracę w Londynie czy w Monachium dostanie. Upraszczam znowu? Oczywiście. Ale to nie socjologiczna monografia, a tygodniowy felieton.
Ale jeśli jest mu tak dobrze, to dlaczego kpić z jego decyzji, wyśmiewać? Nawet wyżywać się na nim? Może dlatego, że decyzja pójścia do seminarium jest drażliwa dla części otoczenia - bo oto jest ktoś, kto swoją wiarę traktuje poważnie, nie tylko jako ozdobnik lub talizman od wszelkiego wypadku. A tacy gotowi są nawet sponiewierać księdza, który ośmieli się przy chrzcie dziecka lub Pierwszej Komunii jakiekolwiek wymagania stawiać. Nie wszędzie i nie zawsze tak jest, to prawda. Ale w tym kierunku układa się nasz społeczno-kościelny krajobraz. Młodzi widzą to ostrzej niż moje pokolenie. I trudno się im dziwić, że na takiej glebie ziarna powołania nie mogą wykiełkować.
Czy możemy to odmienić? Po części tak. Życie i praca księdza muszą być normalne, przejrzyste, dla ludzi przyjazne, wśród ludzi i dla nich spędzane. Normalne normalnością codziennych zajęć i zwyczajnością w kontaktach z innymi. Przejrzyste od celibatu po portfel. Przyjazne nie z wyrachowania, ale z braterstwa. Wśród ludzi i dla nich nie zawodowo i nie towarzysko, a ewangelicznie.
Modlitwa o powołania (za powołanych)? Nieodzowna. Ale nie ostentacyjnie narzucająca się całemu otoczeniu. Receptę dał Jezus: „Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6,6). Oczywiście, do tej „izdebki” można i trzeba zaprosić innych. Ale to jednak ma być szczególne miejsce, nie rynek i nie rogi ulic. Posłuchajmy więc naszego Mistrza.
Zatem: czy w Polsce braknie księży? Nie braknie. Będzie nas mniej, to prawda, będzie za to więcej tych normalnych, przejrzystych, przyjaznych dla ludzi. Musi przyjść, i przyjdzie, radykalne samooczyszczenie się Kościoła i duszpasterzy. I na koniec: musi pojawić się wyraźna wspólnotowość w kapłańskich szeregach - zarówno gdy chodzi o codzienny byt, jak i o duszpasterskie wysiłki. Bo tylko tam, „gdzie dwaj albo trzej...”, jest z nimi Jezus.