Zatem nie język i jakiś powszechny obyczaj stanowiły o jedności Rzeczypospolitej.
Co roku w okresie Święta Niepodległości przypomina mi się rozmowa z pewnym ciekawym człowiekiem. I to zdanie: „Oni myślą, że ojczyzna to jest tyle, co widać z ojcowego komina”. Celne określenie zaściankowości. Takiej zamkniętej, hermetycznej, wyłączającej.
Czy można dziś spotkać ludzi z takim wyobrażeniem? Pewnie tak, ale sądzę, że to nieliczne skamieniałości. Przed tysiącem lat, gdy Polska się rodziła i krystalizowała, pojęcia ojczyzny nie było. I nie wprowadzili go w obieg narodowego myślenia mędrcy, politycy, kaznodzieje.
Zrobiły to wojny. Od czasów Chrobrego przez szwedzki potop, po rozbiory i wreszcie po obie okupacje – niemiecką i sowiecką. To taka skrótowa wyliczanka. Ci, którzy nie tylko ziemię zająć chcieli, ale lud wynarodowić, opornych wyciąć, wszystko w błoto wdeptać, osiągali skutek odwrotny. Na tym podłożu krystalizowało pojęcie „Ojczyzna”. Albo Rzeczpospolita – słowo to jest kalką starej, rzymskiej „republiki”, a na naszym gruncie nabierało nowego i głębszego znaczenia. Ta Pospolita Rzecz, sprawa, to nie jakoby miała być czymś pospolitym i niewiele wartym, ale jest „Rzeczą” wielką, cenną, należącą do wszystkich. Szło to w parze z krystalizowaniem się rozumienia narodu. Choć tu było trudniej, bo narodów było więcej. Nawet mówienie o „Rzeczypospolitej obojga narodów” jest uproszczeniem na granicy nieporozumienia. Wystarczy przeczytać tekst ślubów Jana Kazimierza (Lwów, rok 1656) – jaka tam długa lista ziem i ludów.
Zatem nie język i jakiś powszechny obyczaj stanowiły o jedności Rzeczypospolitej. Zatem osoba króla? Po części tak. Ale z czasem króla brakło na długie ponad sto lat. Co zatem było spoiwem? Wiara. Chrześcijańska wiara – choć nie do końca. Reformacja tę jedność zburzyła. Jeszcze bardziej poróżniły mieszkańców Rzeczypospolitej narastające animozje, a z czasem wrogość między katolikami obrządku łacińskiego i obrządku greckiego. Nie brakowało też Żydów. Choć przyznać trzeba, że tak krwawych i wyniszczających wojen na tym tle jak w krajach Niemieckich czy we Francji u nas nie było.
Od stu lat cieszymy się odzyskaną wolnością ujętą w ramy państwa i uznawaną przez społeczność międzynarodową. Od stu lat, ale nie przez sto lat. Odliczyć trzeba sześć strasznych lat wojny, w czasie której szarpano Rzeczpospolitą na dwie strony. Od lat wolności państwowej trzeba by jeszcze odliczyć czas po wojnie do roku 1956, kiedy to państwo polskie było tylko fałszywym szyldem. Świat dawał temu wiarę, a nawet Polacy wierzyli. Poturbowani, zepchnięci ze swoich ziem i wepchnięci na ziemie propagandowo zwane „odzyskanymi”, bez autorytetów moralnych, bez niezawisłego rządu, bez swojego wojska, z okaleczoną kadrą naukową, z karłowatym przemysłem, z połową Polaków poza Polską...
Mamy za co dziękować Bogu, mamy za co czuć wdzięczność dla tych wszystkich, którzy od czasów Chrobrego po dziś dzień Rzeczpospolitej służą. A do tych, co to jeszcze się nie obudzili wołać trzeba: Powstań, obudź się, jesteśmy u siebie! Ojcowizny szukaj inaczej niż wdrapując się na komin, by „takie widzieć świata koło, jakie tępymi zakreślasz oczy” (to z Mickiewicza).
Nie wiemy do końca, jak sprawy się potoczą (piszę te słowa w piątkowy wieczór), ale my wszyscy radujący się odrodzeniem Rzeczypospolitej dostaliśmy w twarz, od odchodzącej z urzędu prezydent Warszawy. Zakazała Marszu Niepodległości! Ponoć to z troski o bezpieczeństwo. Takich dyrdymałów nasze pokolenie nasłuchało się sporo. Trzeba było jeszcze zatrzymać szarżę Somosierry, trzeba było odebrać broń tym z Westerplatte, trzeba było spokojnie posadzić żołnierzy pod Monte Cassino, trzeba jeszcze zakazać pamięci o Dzieciach Warszawy, o Cichociemnych, o Sybirakach. Na szczęście naród pamięta. I nie takie nam kłody pod nogi kładziono. Po każdej wojnie bliżej nam było do zrozumienia fenomenu Ojczyzny.
A dziś Ojczyznę i jej jedność Bogu powierzamy.