Historia nauczyła nas zbyt wiele.
Czy trzeba przypominać Katarzynę II? Właściwie była to Zofia Fryderyka Augusta księżniczka zu Anhalt-Zerbst-Dornburg, ur. w roku 1729 w mieście zwanym wówczas Stettin, dziś Szczecin. Żona wielkiego księcia, później cesarza rosyjskiego Piotra III, a po dokonaniu zamachu stanu samodzielna cesarzowa Rosji w latach 1762-1796.
My raczej carycą ją zwiemy, często zapominając, że nie Rosjanką była, a Niemką z Anhaltu. Jej portret zawisł w gabinecie świeżo kreowanej kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Był rok 2005. Nie wiem, czy jest tam do dziś. A jeśli nawet nie, to i tak deklaracja została złożona.
Zofia Fryderyka czyli Katarzyna II rządziła Rosją żelazną ręką. Angelę Merkel kanclerz Kohl już wcześniej nazywał „das Mädchen” czyli „dziewczynka”. Mówiono o niej nawet „Żelazna Dziewczynka”.
Nie wiem, czy można pochodzenie obu pań nazwać podobnym oraz czy jednakowe były ich polityczne cele i metody. Niemniej jednak jakieś zbieżności istnieją. I nasze, polskie skojarzenia także. Niemiłe skojarzenia.
Gdy pierwszy raz wjeżdżałem na terytorium Niemiec, dawno temu to było, uderzyła mnie owalna tablica z herbem i napisem „Freistaat Bayern - Wolne Państwo Bawaria”. Nie tylko Bawaria takim tytułem się szczyci. Wychowany i myślący "demoludowo" - byłem zdziwiony.
Państwo to Niemcy - myślałem, a Bawaria to niemiecka kraina. Później zrozumiałem więcej. A tak całkiem dobitnie pojąłem w rozmowie z młodym podówczas księdzem z Bawarii. Pytam go: Jesteś Niemcem? „Jestem Bawarczykiem”. Nie słyszysz, o co pytam? Czy jesteś Niemcem? Machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy, i powiedział: „Noo... też”.
Co zrozumiałem? Otóż to, że zakorzenieni w swój kraj, który zwą „Heimat” (Czesi mówią „domov”), co oznacza kraj rodzinnego domu, utożsamiają się z tą większą czy mniejszą krainą. Z jej krajobrazem, lokalną mową, zwyczajami, świętami, patronami, zapachem łąk i lasów, smakiem swojskiego piwa i wina...
W Polsce nie jest to takie silne. Owszem, w jakiejś mierze tak. Podhalańscy Górale to nie Kaszubi, a Ślązacy to nie Kujawiacy. Deklaracja „Polak” silniej wiąże nas niż ma to analogiczne miejsce w Niemczech. Pewnie dlatego (ale nie tylko dlatego) łatwo było pani Merkel powiedzieć to, co powiedziała w poprzednią środę w Berlinie. Cóż takiego? Ni mniej, ni więcej to, że „dziś państwa narodowe muszą, czy raczej powinny, być gotowe do przekazania swojej suwerenności, oczywiście zgodnie z ustaloną procedurą”.
No cóż. Przerabialiśmy to już w latach 1772-1795 z carycą anhalckiego pochodzenia Katarzyną w jednej z głównych ról. Jakiś czas później zaproponowano Polakom królestwo, nazwano je nawet Królestwem Polskim. Nazwa w istocie była historyczną i polityczną drwiną. Suwerenem nie był wszak naród Polski, a car moskiewski w roli króla... A suwerenność nam zabrano już w roku 1772. Dlatego, gdy słyszę o pomyśle kanclerz Merkel, słabo mi się robi.
Bo komuż to mielibyśmy przekazać swoją suwerenność? Unii Europejskiej? Z kim w roli głównej? Bo chyba nie z Maltą i Estonią? Może raczej z Niemcami i Francją? A może jeszcze z imperium leżącym na drugim końcu gazrurki zatopionej w Bałtyku? Wydaje mi się, że za mały odzew i nieśmiałe są reakcje Rzeczpospoliej i jej obywateli w odpowiedzi na niewczesną wypowiedź Żelaznej Dziewczynki.
Mała to pociecha, że dziewczynka już zbiera swoje lalki, by wrócić z nimi do domu, jako że nie wszyscy chcą się z nią bawić. Pomysł został publicznie ogłoszony i można się spodziewać, że będzie dojrzewał w umysłach różnych ludzi. Powinni wiedzieć przynajmniej tyle, że nie przystaniemy na te propozycje.
Historia nauczyła nas zbyt wiele.