Znaleźliśmy się na ostrym zakręcie historii, wszakże nie wszystko zostało zaprzepaszczone, jednak degradacja rodziny jako podstawy człowieczego "być albo nie być" osiąga punkt krytyczny.
Temat nienowy, wszelako nie przypuszczałem, że w naszym wiejsko-małomiasteczkowym regionie aż tak ostry. Chodzę (to znaczy siedzę) po kolędzie. Siedzę, bo słucham, co parafianie mają do powiedzenia. Uderzyło mnie to, że często, wyraźnie częściej niż w poprzednich latach, wraca problem małżeństw. Małżeństw...? Trzeba by raczej powiedzieć: związków. Związków mężczyzny i kobiety. Sakramentalnych, cywilno-prawnych, nieformalnych, luźnych, niezobowiązujących, próbnych, rozchodzących się, skłóconych, byłych... Dzieci są zwykle uciążliwym balastem. Wedle starego powiedzonka: "Dzieci i ryby głosu nie mają". Ale swoje wiedzą, czują, przeżywają. Uruchamiają się w nich mechanizmy obronne.
Rozeszli się. Ile lat razem? Z czasem przedmałżeńskim to może nawet 15 lat. Jedno dziecko, 11 lat. Babcia (czyli mama jednego z byłych współmałżonków) zamartwia się. Wnuczka widzi zgryzotę babci i daje jej dobrą radę: "Babcia, wyluzuj. U mnie w klasie to połowa tak ma". Czy połowa znaczy, że to już norma? Oczywiście, normy ani życiowe, ani prawne, ani moralne nie mogą być tak legitymizowane. Ale "krajobrazowo" bądź psychologicznie stają się do tego stopnia czymś powszednim, że babcia powinna to zaakceptować jako zwyczajne, nieuniknione i nie ma o czym mówić.
Wzrost liczby takich i podobnych sytuacji należy już nazwać skokowym. Pewnie trzeba by jakichś socjologiczno-statystycznych badań, by z jednej strony uzasadnić taką ocenę, z drugiej zaś strony dostrzec przemiany dokonujące się w społecznej świadomości. To, co było kilkanaście lat temu uznawane za katastrofę, teraz nie jest warte uwagi. Dlatego "wyluzuj, babcia".
Czy jednak czarne można nazwać białym? Nawet gdy tak się zrobi, najgłębsze potrzeby człowieka zawsze będą się odzywać, niepokoić, budzić co najmniej tęsknotę. Za czym? Za życiem w rodzinie. Zarówno w płaszczyźnie mąż-żona, jak i w płaszczyźnie rodzice-dzieci. Z wielorakim i głębokim splotem wzajemnych, bogatych i nieusuwalnych powiązań. To nie z podręczników psychologii i pedagogiki wzięte. Pięćdziesiąt lat wśród ludzi jako duszpasterz - to doświadczenie duże i wielekroć weryfikowane życiem. "Babcia, wyluzuj" - to konieczna samoobrona dziecka, by przetrwać w tym trudnym momencie.
"U nas połowa klasy tak ma"... A gdy wnuczka dorośnie do wieku decyzji? Wyluzuje i nie będzie się zastanawiać nad różnymi uwarunkowaniami swojego wyboru. Wystarczy to "nie zastanawiać się". W międzyczasie owa "połowa" urośnie do trzech czwartych. W społecznej świadomości dokonują się zmiany rujnujące podstawy społeczeństwa. Nieufność - nawet wobec bliskich. Przedkładanie nad wszystko interesu własnego. Wymyślanie różnych zastępczych środków mających imitować wspólnotę. Zapaść demograficzna, jako że dziecko komplikuje wszystko. Zapaść ekonomiczna, bo demografia jest ważnym czynnikiem w ekonomii. Zapaść w dziedzinie wykształcenia, bo sieć szkół się zmniejsza, a wpływ rodziców staje się taki nijaki. Odejście od tradycji i wiary religijnej, która we wrażliwym punkcie została złamana.
Lista jest dłuższa, a fachowcy mogliby ją jakoś usystematyzować. Zresztą robią to. Kto ich jednak chce słuchać? Połowa społeczeństwa (może się mylę, w górę lub w dół), za radą wspomnianej wnuczki, wyluzowała. O wysiłkach duszpasterzy nie wspomnę, bo dawno okrzyknięci zostali hamulcowymi postępu i ciemnogrodem. Znaleźliśmy się na ostrym zakręcie historii, wszakże nie wszystko zostało zaprzepaszczone, jednak degradacja rodziny jako podstawy człowieczego "być albo nie być" osiąga punkt krytyczny.
Obawiam się, że nasłuchawszy się tylu trudnych opowieści, bliski jestem pójścia za radą owej jedenastolatki. Źle, gdybym wyluzował. Otuchy dodaje mi jednak obraz wielu rodzin, które na kolędzie odwiedzam. Wielu jest ludzi młodych, już moich uczniów i uczennic, którzy nie bez trudu budują prawdziwą chrześcijańską wspólnotę rodzinną. Jak im pomóc? Jak rozszerzać wpływ ich świadectwa? Jest wiele inicjatyw - i społecznych, i kościelnych. Większość dostępna w dużych ośrodkach, na prowincji trudniej. Małżonkowie zalatani od rana do wieczora, dzieci często także. Gdzie znaleźć czas i siły na angażowanie się w różne inicjatywy? Programy - zarówno świeckie, jak i kościelne - często nie przystają do aktualnej rzeczywistości. Potrzeba animatorów tego dzieła. Tak ich niewielu. A na prowincji prawie wcale. Nie wolno wyluzować...