A skoro wszystkiego się nie upilnuje, to cóż? No to wszystkie Hanie, Grześki, Jaśki i Maje trzeba wyposażyć w pierwszych latach życia w mechanizmy odpornościowe. I do tego nie jesteśmy jako społeczeństwo przygotowani.
Kościół u nas duży, dwuletnia Hania z mamą daleko. Zaśpiewałem: „Idźcie, ofiara spełniona”, a mała otwartą łapką pomachała stosownie do owego „idźcie”. Dyskretnie odmachałem i widać, że sygnał został odebrany, bo Hania podniosła główkę, jakby chciała mamie przekazać: „Odmachał mi!”. Widuję małą z mamą i tatą tylko od czasu do czasu, gdy są u swoich rodziców.
Następnego dnia, w poniedziałek, ludzi malutko. Mama z Hanią też jest na Mszy, tym razem bliżej ołtarza. Modlitwa powszechna. Widzę, jak buźka małej artykułuje słowa: „Ciebie prosiiimy, wysłuchaj nas, Panie”. Przy którymś wezwaniu dobiega mnie cieniutki, dziecinny głosik.
Wiem, drobiazg, o którym nie ma co się rozwodzić. A jednak mnie, starego proboszcza, który niejedno już widział i słyszał, jakoś to obeszło. Rozwrzeszczanych dwulatków widuję i słyszę częściej. Zanudzonych, nawet starszych, dzieci – bardzo wiele. Jeśli ich nawet nie widzę, bo wyciągnęli rodziców na plac przed kościołem, to po Mszy muszę sprzątnąć kamyczki naniesione spod muru na chodnik. Ciekawe, ilu rodziców po swoich pociechach posprzątało...
Tych ułożonych od małego jest więcej – Karolinka, Grzesiek, Martynka, Jasiek... To imiona z ostatnich lat. Życie nauczyło mnie umiarkowanego optymizmu. Widziałem, przeżywałem z rodzicami, jak ich wręcz idealne dziecko gdzieś tam potem na styku dzieciństwa i młodości odmieniło się. Czasem tylko zobojętniało na wszystkie wyniesione z domu wzorce i wartości, czasem zaś jakby chciało to wszystko i samo siebie podeptać, zniszczyć. Zdumienie, przerażenie, lęk...
Ale bywa i w drugą stronę. Mały czorcik gdzieś w wieku szkolnym odmienia się niebywale. Może nie od razu w aniołka, ale w normalne, kochane dziecko. Też zdumienie – ale radość i utajona obawa, żeby „tamto” nie wróciło. Bo, jak powiada przysłowie, nie chwal dnia przed zachodem...
Bez mała trzydzieści lat w jednej parafii. To już więcej niż jedno pokolenie. Wiele życiorysów ułożyło się w jakiś obraz, często bardzo dynamiczny, nieraz pełen niespodziewanych zwrotów akcji. Niektórych można się było spodziewać, inne były zupełnie niespodziewane. Dynamika tych przemian ogromna. Akcja wciąż trwa. A gdy chodzi o dzieci – i te w wieku Hani, i te starsze – to rola rodziców jako rozgrywających, choć niejedyna, jest zasadnicza. Rodziców i rodziny rozumianej jako wzajemny układ męża i żony (= ojca i matki) i szerszej wspólnoty rodzeństwa, kuzynostwa, dziadków, ciotek i wujków itd.
W to wszystko usiłują się wepchać ludzie z zewnątrz. Nie mówię o prymitywnym sąsiedzie, co to mąci i między dorosłymi, i między dziećmi. Mam na myśli różnej maści edukatorów, którzy pchają się do szkół, obejmują funkcje instruktorów, trenerów i temu podobne posady z dostępem do młodego pokolenia. Zdaje się, że kontrola nad tym wszystkim jest niedostateczna, czasem iluzoryczna, a czasem to wilk owieczek pilnuje. Ktoś doda, że i księdza trzeba pilnować. Nie będę przeczył. Ale tu chyba ryzyko jest najmniejsze, a teraz, gdy każdy z nas może być podejrzany, to i uważny będzie. Niejedna z duszpasterskich form bycia blisko dzieci i młodzieży padła, albo w najbliższym czasie padnie całkowicie. Uboczny (a może zamierzony) skutek całej akcji.
A skoro wszystkiego się nie upilnuje, to cóż? No to wszystkie Hanie, Grześki, Jaśki i Maje trzeba wyposażyć w pierwszych latach życia w mechanizmy odpornościowe. I do tego nie jesteśmy jako społeczeństwo przygotowani. A ci, co to by chcieli nam pisklęta z gniazd wybierać, przygotowani są niezgorzej, choć prymitywnie. Jeden felieton jest tylko głosem wołającego na puszczy. Dobrze, że tych głosów trochę się rozlega. Ale droga do znaczącej przemiany w tym obszarze jest jeszcze daleka.