Reformowanie oświaty stało się permanentnym elementem krajobrazu Polski. Tego dowodzić nie trzeba, bo mamy to na okrągło do dziś.
To było gdzieś w Polsce. Pierwsze moje lata po święceniach. Tak się składało, że w kolejnych miejscach mojej pracy było liceum ogólnokształcące. Inne szkoły też – technika, zawodówki, wieczorowe. Kontakt z młodzieżą był, nawet żywy – oczywiście przyparafialny, nie szkolny. Ale o szkołach wiele się wiedziało z rozmów przed i po katechezie lub w czasie wakacyjnych bądź weekendowych wypraw. To, o czym chcę pisać nie odnosi się tylko do którejś konkretnej szkoły. Ale z życia jest wzięte. Ówczesnego życia.
Któregoś roku zdarzyła się rzecz dziwna. Podwoiła się ilość przyjmowanych. Po egzaminach wstępnych okazało się że w liceach jest drugie tyle wolnych miejsc. Powoli, ale zapełniły się. Młodzi się cieszyli, rodzice też. Dla wielu była to otwarta droga do lepszego wykształcenia. Nie wiem, czy podobne sytuacje miały miejsce wszędzie. Sądzę, że tak, choć pewnie nie wszędzie tego samego roku. Naród się cieszył z poszerzonej oferty lepszego wykształcenia.
Aliści po kilku latach radość przygasła. Dlaczego? Bo już po tych kilku latach widać było – młodzież dostrzegła to pierwsza – że licea już nie te, co były. Przypuszczam, że krajobraz był niejednakowy. Ale kto jest w stanie tego teraz dociec. W każdym razie w tych miastach, gdzie mogłem to obserwować, łatwiej było się dostać do liceum niż do zawodówki. Wtedy także utworzono licea zawodowe. Z maturą, która w praktyce nie otwierała drogi na wyższe studia.
Czy to wszystko było przypadkowe? Podyktowane pomysłami lokalnych władz? Wtedy lokalne władze niewiele miały do powiedzenia, a decyzje nie w wydziałach oświaty czy kuratoriach, pewnie nawet nie w stosownym ministerstwie zapadały. A gdzie? No, jasne, w komitetach partyjnych (należy pamiętać, że to była PZPR). O reformie oświaty wciąż się mówiło, ale nie wszystko. A reformowanie trwało – nie tyle samej oświaty, co całej struktury społecznej i umysłowej – i to w perspektywie dalekosiężnej.
Reformowanie oświaty stało się permanentnym elementem krajobrazu Polski. Tego dowodzić nie trzeba, bo mamy to na okrągło do dziś. Każda reforma jest potrzebna (komu?), każda stanowi remedium na bolączki (jakie?), każdą trzeba za rok albo i dwa poprawiać (dlaczego?), po jakimś czasie wycofywać (o zgrozo!) i chyba nikt już nad tym nie panuje. Dawne reformy były sterowane z poziomu ponadpaństwowego – czyli partyjnego. Obecne? Trudno dociec, a przynajmniej ma się wrażenie, że tych poziomów sterowania jest więcej. Część jest poza obszarem pedagogiki. Na dodatek są to poziomy ideologicznie przeciwstawne, a na pewno niespójne. I robią wrażenie łatania załatanego. Skutki ocenimy dopiero po latach. Niestety. Jedno uważam za pewne: chaos zrodzi chaos. Jak temu zaradzić?
Szeregowy obywatel ma w ręce kartę wyborczą. I to nie wszyscy po nią sięgają. Nie do końca wiadomo, co myśli upatrzony przez nas kandydat. A co będzie w parlamentarnych głosowaniach popierał – tego też nie jesteśmy pewni. Droga od kartki wyborczej do mądrych reform jest długa.
A może przełamane monopolu państwa w obszarze oświaty? To nie jest łatwe z wielu względów. A i niebezpieczne, bo może braknąć instytucjonalnego nadzoru nad programami i ich realizacją. To zaś mogłoby ułatwić przejmowanie oświaty przez propagatorów różnej proweniencji.
Na pewno potrzeba większego zaangażowania rodziców w sprawy wychowania i kształcenia ich dzieci. I to nie tego utylitarnego włączania się w życie szkoły, o którym głośno się nie mówi, choć jest praktyką częstą. Mam na myśli zaangażowanie rodziców, którzy tym sposobem starają się zyskać większą życzliwość nauczycieli dla swoich dzieci.
Masa problemów, wielość tematów, delikatność materii, konsekwencje sięgające w przyszłość – to wszystko powoduje, że reformy oświaty są tyleż potrzebne, co i trudne. I powinno ich być jak najmniej. Bo tylko stabilność może otworzyć drogę opanowania chaosu.