A starożytny Rzym rozsypał się w gruzy... Mechanizm ten sam?
Trwała jeszcze Wielka Wojna. Formowały się już polskie oddziały. Mój przyszły Tato z kolegą (obaj lwowiacy) uciekli z domu, by dotrzeć do Bobrujska. Dziś to Białoruś. Przydybał ich austriacki żandarm i odciupasował do... No właśnie. Wykiwali go, o czym kiedyś pisałem. Jakiś czas później zginął jego brat a mój stryj Tadeusz, prowadząc atak pod Milatynem (niedaleko Lwowa; czas wojny ukraińskiej 1918-1919). Rok później zginął drugi ich brat – Marian, dowódca pociągu pancernego (mój Boże, cóż to były za pociągi...); grób na cmentarzu Obrońców Lwowa. Kolejny brat, Roman – mój Tato już się szykował w Rembertowie na wojnę z bolszewikami. Miał wtedy lat 19. Po bitwie warszawskiej, czyli cudzie nad Wisłą, pod Piłsudskim pędził bolszewików na wschód.
Pamiętam taką jego opowiastkę... Jechał konnym wozem (normalnie służył ów wóz i koń do transportu artyleryjskich pocisków na ogniowe stanowiska). Ale tym razem posłali go do kwatermistrzostwa po zaopatrzenie. Spostrzegł, że marmolada w otwartej beczce aż rusza się od robactwa. Odmówił przyjęcia. „Jak nie chcecie dobrej marmolady, to nie dostaniecie nic!”. Wrócił dzięki mądrości konia, bo sam ze zmęczenia zasnął, mimo trwającego artyleryjskiego ostrzału. Na miejscu awantura. „Durny jesteś! Jak nie weźmiemy tej marmolady teraz, to będą ją nam wciskali jutro, pojutrze i nie wiadomo do kiedy. Wracaj!”. Wrócił, marmoladę zakopali w dole po pocisku, głodową resztą podzielili się sprawiedliwie. „A najlepsze były rosyjskie karabiny. Nawet jak wpadł do piachu, wytrząsnąłeś i działało. Angielskie, lżejsze i celniejsze, to trochę brudu i się zacinały” – dodał do marmolady.
I tak młodzież zamiast na potupajki (później zwało się to dyskotekami) szła Polskę i Europę ratować. A Piłsudski o swoich żołnierzach to i później pamiętał, o czym też mógłbym opowiedzieć. Tu opowiem o innym incydencie. Dochodzili do kolejnej ukraińskiej wioski – wszak szli na Kijów. Któryś z żołnierzy załadował karabin pociskiem zapalającym (jakie to były pociski? Ekrazytowe?) i wieś z dymem poszła. O tym to Tato z irytacją mówił. Kto wróg, to on dobrze wiedział, ale świat przecież nie z wrogów się składa. W końcu i jego kula trafiła, z przestrzeloną nogą wojenną karierę skończył w polowym lazarecie, później w krakowskim szpitalu. Przeżył. I dlatego mogę o tym pisać.
Bohaterstwo? Zwyczajność? Byle jakie zaopatrzenie i byle jakie uzbrojenie? Niedoszkoleni, zbyt młodzi żołnierze? Bohaterowie czy mściciele? Niekończący się ciąg pytań i wątpliwości. Ale mimo wszystko jest jakiś wspólny mianownik. Polska! Albo inaczej, szerzej: Bóg, Honor, Ojczyzna! Gdy jest taki fundament – jest na czym budować, jest z kim w walce się bratać, jest wreszcie motyw najgłębszy: jest sprawa, dla której nawet zginąć warto.
No a wróg? I tu mamy problem. Wtedy wróg był definiowalny, określony mimo wszystkich uproszczeń. Jak pasożyt, którego można zauważyć i zniszczyć. Dziś wróg przybrał postać i metody wirusa. Dostrzec go nie można, określić trudno, łatwo się mutuje i szybko namnaża. Na dodatek robi raban, gdy się go wrogiem nazywa. Tych, którzy ludzkiej normalności bronią, o mowę nienawiści oskarża. Zdezorientowana tym wszystkim większość społeczeństwa już o niczym słyszeć nie chce. A jak coś dzieje się nie po myśli tej biernej większości, to rozlega się krzyk „panem et circenses!” – chleba i rozrywki! Oczywiście oba te słowa co innego znaczą dziś niż w starożytnym Rzymie. Wszelako mechanizm jest ten sam. A starożytny Rzym rozsypał się w gruzy... Mechanizm ten sam?
Może z dzisiejszych gruzów wyrośnie pokolenie tych, którzy z okrzykiem: „Bóg, Honor, Ojczyzna!” staną do walki. Nie zbrojnej. Innej walki, by ocalić to, co wielkie, cenne i konieczne. Dla Człowieka.