Jeśli siedzisz na wysokim słoniu, nie musisz się bać szczekających psów – wskazywała dzieciom s. Dolores Zok SSpS.
Siostra dzieliła się swoim doświadczeniem 20 lat pobytu w Afryce. Mówiła, że mieszkańcy tego kontynentu mają dla siebie więcej czasu i o tym, że Jezus jest ponad wszystkim.
- Jeśli wierzysz, że Jezus jest miłosierny, dobry i obecny zawsze, nie trzeba się bać życia ani sytuacji bez wyjścia, bo On jest naszym przyjacielem. Afryka nauczyła mnie prostoty. Tamtejszych ludzi nazywam teologami na kolanach. Oni nie umieli czytać i pisać, a Boga znali bardziej niż ja. Wyjeżdżamy na misje, ale one są też dla nas – przyznała misjonarka.
- To święto powinno nam przypomnieć, że wszyscy jesteśmy powołani, by głosić Słowo Boże. Dzieci głoszą przez swoje dobre serca, modlitwę i wiarę w to, że Jezus żyje i jest z nami zawsze. Jest nieodłącznym Przyjacielem, jak w opowieści, w której chłopiec zawołał za pewnym człowiekiem: "Jesteś Jezusem?". To jest możliwe tylko, kiedy masz dobre serce dla innych i siebie. Pokazując je świadczymy, że Bóg jest dobry i że jest miłością - dodała.
Na 15. Zjazd Misyjny Dzieci do Nysy dotarło prawie 500 młodych, głównie z podstawówek, ze swoimi opiekunami i katechetami. Większość z nich pochodzi z diecezji opolskiej, ale w spotkaniu uczestniczyli też mali misjonarze spod Poznania, z Legionowa czy Gdańska.
Podczas procesji z darami dzieci ofiarowały m. in. świece, miseczkę ryżu, yerba mate czy muszlę... Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość- Pierwsze spotkanie miało miejsce 15 lat temu. Zamierzeniem organizatorów było wówczas spotkanie z dziećmi i zainteresowanie ich ideą misyjną Kościoła. To było takie żywe słowo, które płynęło od tych, którzy przeżyli misyjną przygodę poza granicami naszego kraju, często w egzotycznych miejscach, pokazanie, że to ma sens i że to może być sposobem na życie – podsumowuje o. Arkadiusz Sitko, rektor Domu Misyjnego św. Krzyża w Nysie. - Dzieci mogą bardzo wiele zrobić dla misji i na podstawie mojego doświadczenia duszpasterskiego wiem, że wiele robią – dopowiada, podkreślając przede wszystkim siłę dziecięcej modlitwy.
Tym razem scenariusz był nieco inny: Eucharystii przewodniczył o. Heribertus Florianus Wea z Rybnika, a wrażeniami z misji dzieliły się z dziećmi osoby świeckie, które poświęciły swój czas, by wyjechać do innego kraju i służyć tam pomocą.
Był też czas na wspólne śpiewy i zabawę Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość- W zeszłym roku przez dwa miesiące byłam w Boliwii, gdzie pomagałam przy dzieciach, w szkołach, przedszkolach. Pierwsze dni były ciężkie, bo wylądowaliśmy w La Paz, najwyżej położonej stolicy. Nim organizm się zaaklimatyzował, przebiegnięcie kilkudziesięciu metrów w rozrzedzonym powietrzu było dla nas ogromnym wysiłkiem. To zderzenie z inną kulturą, warunkami życia i klimatem. Wyjechałyśmy z Polski latem, a tam była zima, z mrozami do -10 stopni Celsjusza w nocy. Tamtejsi ludzie są zamknięci i niezbyt chcą pokazywać obcym swoją prywatność. Niektóre dzieci dopiero po 1,5 miesiąca zaczęły się przed nimi otwierać - opowiadała Agnieszka Kowalik z Zabrza. Dodaje, że to właśnie takimi zwykłymi rzeczami - byciem z nimi, modlitwą codzienną, noszeniem krzyżyka czy pójściem na Mszę św. w tygodniu - można pokazywać im Boga.