Póki co, zostało mi jeszcze trochę życia, żeby - nosząc czeskie nazwisko mojego pradziadka Václava i zarazem polską tradycję rodziny - umacniać spoiny pogranicza, choćby w obrębie mojej ulicy, która łączy dwa państwa jednej Słowiańszczyzny.
Od dwóch tygodni mieszkam w swoim emeryckim mieszkaniu. Całkiem spore, jak na tę okoliczność. Budynek zabytkowy - też przystoi emerytowi. Ulica jeszcze nie tak dawno kończyła się ślepo żelazną zaporą i tablicą: "Granica Państwa. Nie przekraczać". Kręcący się po okolicy byli legitymowani, żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza z psami i pod bronią patrolowali graniczną przecinkę w lesie i pas wśród pól. Obserwacyjne wieże dawały wgląd we wszystko (wszystko?), co się dzieje w okolicy. Pierwszy raz byłem tutaj gdzieś w 1965 roku - taka jednodniowa wycieczka z seminarium w góry niewielkie, ale bliskie. Cała ta graniczna sceneria robiła wrażenie. Nie na wszystkich, bo byli tacy, co to uciekali przez całe Czechy, by dotrzeć do Austrii - tam zaczynała się wolność.
Nic nowego, ale warto przypominać tamte czasy, by mieć świadomość, w jak innym świecie żyjemy. A sobota 21 września przypomina o tym szczególnie. Jako reporter "Gościa Niedzielnego" z aparatem fotograficznym wmieszany jestem w trójjęzyczny tłum ludzi w przygranicznym sanktuarium maryjnym nad Zlatymi Horami (kwadrans od domu, ale po stronie zwanej czeską). Takie są dzieje i teraźniejszość tych stron - trzy żywioły, trzy narody i trzy języki. Nad bramą powiewają jednak cztery flagi, bo trzepocze jeszcze biało-żółta, papieska flaga. To odpowiedź na milczące pytanie, co łączy zebranych tu ludzi. Przynależność do Kościoła.
Niby to oczywiste, ale równocześnie świeże, może nie do wszystkich dotarło. To mianowicie, że mimo wszystkich różnic łączy nas wiele. Nie tylko piwo, lentilki (rodzaj cukierków uwielbianych przez dzieci) i dobre restauracyjki; Czesi mają inną wyliczankę. Cieszę się, że mogę brać udział w budowaniu innej, mało spektakularnej, ale głębiej sięgającej przemiany. Coraz częściej na pograniczu łączy nas chrześcijańska wiara, podobny religijny obyczaj, wspólna niedzielna Msza po jednej lub po drugiej stronie.
Emeryci mają wzięcie - księży po jednej stronie granicy i po drugiej ciągle za mało. Często potrzebne jest jakieś wsparcie. Trzeba? No to jadę, by w czeskim kościele przewodniczyć Eucharystii. Zwykle wśród uczestników jest kilka osób z Polski - jedni mają w tę stronę bliżej, innym godzina bardziej pasuje, jeszcze inni dom kupili i urządzają się na czeskim pograniczu, a nie w Irlandii czy gdzieś tam. Miło jest także spotkać naszych, którzy na dobre zapuścili korzenie i mają dwujęzyczne dzieci już w szkolnym wieku.
Ktoś powie, że pogranicze to w sumie niewielki pas ziemi - w górach czasem na pół pustej. To prawda. Ale też historia uczy, że pogranicza miały duże znaczenie w zakresie o wiele szerszym, niż by na to wskazywała sama ich rozległość. Z pogranicza nieraz wyrastali ludzie wielcy, bo o szerzej otwartych umysłach i bogatszych tradycjach. Tym bardziej gdy czynnik wspólnej wiary - jeśli nie katolickiej, to jednak chrześcijańskiej - jest elementem dużej wagi.
Nie chciałbym, aby wróciły tamte czasy - z granicami, paszportami, celnikami od piwa i papierosów. Tym bardziej że jesteśmy świadkami rodzenia się innych granic - nie znaczonych słupami i kordonami, ale różnicami kulturowymi i rasowymi. Jeśli Europejczycy nie odnajdą swojej istotnej jedności, jeśli nie zaprzestaną walk o sprawy drugorzędne, jeśli nie zadbają o trwałość tradycji na różnych płaszczyznach życia rodzinnego i społecznego, wyrosną nowe, niewidzialne, a bardzo dotkliwe granice. A wyrastają na naszych oczach w niektórych krajach. I nie ubogacają społeczeństwa, czasem degradują. Bo chodzi o różnice ogromne, dotykające wewnętrznych pokładów człowieczeństwa. Nie jesteśmy gotowi nie tylko na wzbogacenie nimi, ale nawet na spotkanie z nimi. Spotkanie? A może zderzenie?
To nie jakieś fobie przeze mnie przemawiają. To, co piszę, płynie z poszanowania ludzkiej natury, z przekonania o ważności prawideł antropologicznych i etnograficznych. A także o niebagatelnym wpływie czynnika czasu. Spotkanie i wzajemne ubogacenie różnych ludzkich żywiołów dokonuje się w czasie mierzonym pokoleniami, a nie sezonami politycznymi. Przecież - dla przykładu - Kresowiakami mienią się i ci, co to już na Dolnym Śląsku się urodzili i Kresów nawet nie widzieli. Są już trzecim pokoleniem, a tamto przeświadczenie ich pradziadków wciąż w nich jest żywe.
Póki co, zostało mi jeszcze trochę życia, żeby - nosząc czeskie nazwisko mojego pradziadka Václava i zarazem polską tradycję rodziny - umacniać spoiny pogranicza, choćby w obrębie mojej ulicy, która łączy dwa państwa jednej Słowiańszczyzny.