Felieton wyborczy

Zaraz, zaraz! Przecież cisza wyborcza. Wiem, nie naruszę jej ani jednym słowem. To ma być refleksja metawyborcza. Sięgająca w moich wspomnieniach dzieciństwa.

Jeszcze w podstawówce byłem zawsze „zakochany”. Co to wtedy znaczyło? A bo ja wiem? (To „A bo ja wiem” wróci za chwilę). Tak usiąść w klasie, żeby mieć „ją” na widoku? Żeby na przerwie w jakąś wspólną (jasne, wieloosobową) zabawę wciągnąć. Zgłosić się do wspólnego przygotowania jakiegoś referatu (raz było to zapobieganie alkoholizmowi). W czasie wycieczki starać się być blisko – ale żeby nie budzić podejrzeń. Nie wiem, czy dzisiejsi dwunasto- i piętnastolatkowie mają podobne problemy. Wspominam przeszłość odległą.

I nie o nią mi chodzi. Otóż często nie wiedziałem, w kim się mam zakochać. Wtedy robiłem sobie w głowie takie „wybory” (o, i mamy tytułowy felieton wyborczy). Polegało to na tym, że punktowałem w myślach dwie dziewczyny, które zaprzątały mi głowę (bo niekoniecznie serce). Kryteria były przedziwne i nie ma sensu o nich pisać – tym bardziej, że nie wszystko pamiętam. I chodzi o co innego.

O co? Otóż chodzi o to, że jakbym nie punktował, wychodziło na to, co i bez tej całej punktacji narzucało się jako pierwszy odruch. Innymi słowy – niewiele o tych dziewczynach wiedziałem, kryteria były niejasne i dorabiane do sytuacji, nic z tego wszystkiego nie wynikało. Zwyczajnie – dziecinada.

O cóż mi dzisiaj chodzi? Od lat, od wielu wyborczych sezonów obawiam się, że taki zwyczajny, politycznie niewyrobiony wyborca niewiele o wszystkich ugrupowaniach wie, a osób najczęściej nie zna. Kryteria rozróżnienia tradycyjnych zakresów lewicy, prawicy, centrum, ludowców pomieszały się. Często dorabiane są pod wytworzoną przez niewiadome siły propagandę. Tyle, że to nie powinna być dziecinada.

No dobrze, nie jest. Kodeks Wyborczy został przecież przygotowany przez ludzi kompetentnych i odpowiedzialnych. I zatwierdzony przez Sejm oraz Senat jeszcze w roku 2011. A że diabeł ukrywa się w szczegółach, to znalazł taki „szczegół”. Dotyczy ordynacji wyborczej, czyli sposobu przeliczania głosów na ilość mandatów – to oczywiście uproszczone określenie. W świecie stosowane są różne metody, w Polsce też ulegały zmianom. Niektóre były korzystne dla całego procesu, inne mogły budzić wątpliwości. I jakby na to wszystko nie patrzeć, jest to proces skomplikowany. Powodem komplikacji jest zróżnicowanie i niejednorodność Polski, gdy chodzi o gęstość zasiedlenia i zaludnienia poszczególnych jej obszarów.

Panuje konstytucyjna zgoda co do tego, że wybory powinny być powszechne, równe, bezpośrednie i odbywać się w głosowaniu tajnym. Dodać można jeszcze zasadę proporcjonalności. Ale przełożenie tego na konkretne procedury wyborcze proste nie jest. Obco brzmiące nazwiska znawców prawa wyborczego w krajach zachodnich utrudniają zapamiętanie i zrozumienie ich istoty. A z drugiej strony dobra znajomość tych mechanizmów jest nieodzowna przy skutecznym (z punktu widzenia poszczególnych partii i koalicji) konstruowaniu list na kartach do głosowania. W efekcie tak zwany „zwykły Kowalski” gubi się w tym wszystkim i w ostatecznym rozrachunku nie pofatyguje się w niedzielę do lokalu wyborczego.

I to będzie błąd. Bo wskutek tego większą siłę decyzyjną uzyskują głosy tych, którzy albo lepiej ogarniają problem, albo bardziej zaufali którejś tam politycznej opcji. Dlatego wycofanie się z tego skomplikowanego politycznego baletu nazwałbym słowem użytym przed chwilą: dziecinada. Nie wolno sobie pozwolić w sprawie wyborów na małoduszne „A bo ja wiem?” Nie może sobie na wygodę takiej niewiedzy pozwolić chrześcijanin, którego społeczna nauka Kościoła zobowiązuje do aktywnego udziału w publicznym życiu ludzkiej społeczności.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: