Tu nie o sześciokolorową spódniczkę chodzi. Za wszystkim kryje się bardzo wiele ważnych, bez wątpienia trudnych, ale dla przyszłości naszych społeczeństw fundamentalnych spraw.
Czy ja, będąc – powiedzmy – siódmoklasistą, poszedłbym w spódniczce do szkoły? Piszę ten tekst w czwartkowy wieczór. Zatem niczego nie podsumowuję, tylko się zastanawiam. Nad czym? Nad głupotą tych, którzy takie rzeczy wymyślają. Ale – czy bym poszedł? Oczywiście nie. W moich czasach to po pierwsze: nikt by tych spódniczek nie wymyślił. Po drugie: inność, przy całym równoczesnym wzajemnym zainteresowaniu, chłopców i dziewcząt była wpisana chyba we wszystko. Chociażby w układ klasy – tu dziewczęta, tu chłopcy. Jak czasem symetrii brakło, jakiż to był problem, kto ma się dosiąść po nie swojej stronie. Zabawy w czasie przerwy też w dwóch (albo czterech) rejonach ogromnego podwórka się toczyły. A jak raz w szkolnym teatrzyku było przedstawienie, w którym chłopak miał w jednej z odsłon przedzierzgnąć się w dziewczynę, ileż to było problemu z obsadzeniem tej roli! „Bo będą na mnie »baba« wołać”.
A potem to jakoś zaczęło się mieszać. Czy i ja miałem w tym jakiś udział? Byli w parafii ministranci – sami chłopcy. Zorganizowałem dziewczęcą scholę. Właściwie obie części liturgicznej służby w niczym nie zachodziły jedna na drugą. Ale z latami to się zmieniało. Byłem w kolejnych parafiach i ten chłopięco-dziewczęcy układ bywał różny. Czasem z pełnym zrównaniem funkcji i strojów. Czasem były różne ubiory. Czasem jedne funkcje były dla chłopców, inne dla dziewcząt. W wielu parafiach marianki są takim dopełnieniem dla ministrantów. Są wreszcie parafie według dawnego modelu.
Kiedy to wszystko się dziać się zaczynało, nikt chyba nie przypuszczał, że to oznaki jakiejś rewolucji. Wspominam o tym, co było widać na kościelnym podwórku. A takich obszarów było pewnie więcej. Dużo wcześniej przestały w szkołach istnieć klasy rozdzielne, weszła koedukacja. Szkoły zawodowe z oddziałami specyficznie męskimi – ot, choćby „obróbka skrawaniem” – zaczęły mieć po kilka dziewcząt w męskim gronie. Ale to już obrzeża problemu. Zatem – dokonywały się zmiany.
Czy miało to jakiś związek z dzisiejszym problemem ujmowanym w skrócie jako LGBT? Sam kiedyś tą młodzieżą byłem, jako ksiądz byłem właściwie zawsze zanurzony w młodzieżowe środowisko. I albo byłem ślepy, albo rzeczywiście owego problemu nie było. A jeśli był, to w ilości śladowej, która nawet nie była dostrzegalna, w mniejszych środowiskach pewnie żadna. No i to, co by trzeba określić normalnością, po prostu nią było.
Pamiętam taką jedną rozmowę po katechezie z grupką młodzieży. Staliśmy na ulicy, oświetlenie tamtej epoki, czyli prawie żadne. Kto wywołał temat? Ktoś. Skąd temat się wziął? Nie pamiętam. Pamiętam tylko, że dla tej grupy słowo „homoseksualista/-tka” nie było obce, dla mnie też nie. Żadnych tam „lesbijek” i „gejów” nie wspominano. Prawie wszyscy w dyskusję się włączyli. Szczegółowy temat można ująć: „czy to jest grzechem?” Czy młodzieżowe gremium doszło do jakiegoś konsensusu? Dla nich wtedy (był rok chyba 1970) wszystko w tej dziedzinie było uważane za grzech. W kontekście homoseksualizmu chodziło co najwyżej o jakąś dodatkową okoliczność.
W takim świecie pytanie o pójście chłopaka do szkoły w spódniczce byłoby abstrakcją. A jednak świat na tym odcinku się zmienił. Ba! Można powiedzieć, że wręcz zwariował. A przecież dotykamy tu sprawy fundamentalnej – już nie tylko jakiegoś obyczajowego dobrego tonu, przyzwoitości, katolickiej etyki. Dotykamy fundamentalnej na poziomie biologicznym sprawy życia człowieka. Życia, które się odrzuca, neguje, którego się nie chce. Nie przekonacie mnie, jakoby homoseksualiści chcieli dzieci. Nie mogę za prawdę wziąć mówienia, że dążą do możliwości adopcji dzieci, bo kochają nowe, przychodzące na świat i wzrastające życie. Może tylko potrzebują jakiegoś „wypełniacza” pustki ich mieszkania.
Nie oskarżam nikogo. Bo imiennie nie potrafiłbym na nikogo wskazać. Jeśli jest ktoś tym obciążeniem dotknięty, to pewnie byłbym w stanie go zrozumieć. Przecież żyjąc w celibacie, na inny, ale również pozbawiający mnie wielu wartości życia sposób, spędzam czas na tym świecie. Pamiętam też, jak w pewnych chwilach potrzeba dziecka, nie seksu, a swojego dziecka obok mnie, bywała trudna. Zaowocowało to tym, że zawsze byłem otoczony gromadą młodych ludzi – i dzieci, i nieco starszej młodzieży. Lata minęły, adresów było wiele. Z niejednym kiedyś dzieckiem do teraz trwają przyjacielskie związki. „To moje przybrane dzieci” – tłumaczę zawieszone na ścianie mego emeryckiego mieszkania zbiorowe zdjęcia sprzed lat. A owe dzieci dzwonią do mnie, na fejsie dzielą się swoimi radościami, czasem odwiedzą...
Wyżej użyłem zdania o „życiu, które się odrzuca, neguje, którego się nie chce”. Kiedyś coś podobnego usłyszałem o sobie i księżowsko-zakonnym środowisku. „Wy też odrzucacie życie”. Mój Boże, my odrzucamy życie? A ja wciąż owym życiem otoczony, zatroskany, bywało że i finansowo zaangażowany. Wiem, że mając przy sobie swoje naturalne dzieci, nie mógłbym wielu rzeczy dokonać dla innych.
Podsumowując: tu nie o sześciokolorową spódniczkę chodzi. Za wszystkim kryje się bardzo wiele ważnych, bez wątpienia trudnych, ale dla przyszłości naszych społeczeństw fundamentalnych spraw.