Koń jaki jest, każdy widzi. Mamy problem z przemocą.
Od razu muszę tu zastrzec: nie chodzi o klacz na zdjęciu pod tekstem. Ma ona na imię Laetitia (Radość), jest koniem realnym, nie przysłowiowym, a o stojącym przy niej śmiejącym się człowieku napiszę za chwileczkę.
Lęki nasze mają główną chyba przyczynę w niepewności co do tego, jak dalej potoczą się nasze losy. Jak potoczą się dalej, to znaczy – do naszego końca i potem. I do końca naszych bliskich oraz ich "potem”. Ta obawa, że sprawy potoczą się źle, potrafi zeżreć całą radość życia, a przynajmniej sporą jej część. Przy czym jasne jest – powodów do obaw dzisiaj nikomu nie brakuje. Nie będę ich tu wyliczał. Każdy wie, każdy swoje ma.
– Dopiero na końcu czasów zobaczymy, jakie to wszystko, co nas spotykało, miało znaczenie. Wtedy zobaczymy, jak to wszystko mieści się w planie, myśli Boga, w którym wszystko się spełni. I wszystko będzie dobrze – powiedziała mi na pożegnanie s. Małgorzata Korniluk, franciszkanka misjonarka Maryi z Kietrza. I dodała jeszcze, że jest to myśl bardzo kartuzjańska – to znaczy właściwa duchowości mnichów kartuzów. Trzy lata spędziła w zakonie pustelniczym, więc myślę, że wie, co mówi, a jej oczy, twarz i sposób, w jaki mówi te słowa, są dodatkowym argumentem "za".
Generalnie – w czasach, w których niełatwo o zaufanie – ufam tym, którzy prowadzą życie surowe i kontemplacyjne. Dość dobrze znają ludzką naturę. Nie dlatego, że są herosami życia duchowego, ale właśnie dlatego, że poznają dobrze własną słabość i trzymają się ziemi. Trudno zresztą nie trzymać się realiów ludzkiej kondycji, wstając codziennie o trzeciej w nocy, by recytować Psalmy. I pracując na własne utrzymanie, wyrabiając sery, przetwory, rękodzieło, wino i nalewki. Jak kartuzi właśnie albo trapiści, następny hardcorowy zakon.
I tak dochodzę do gniadej Laetitii i stojącego obok niej na zdjęciu o. Michała Zioły OCSO, jedynego polskiego trapisty, mieszkającego w opactwie Notre-Dame d'Aiguebelle. W wydanym niedawno przez Bibliotekę Więzi zbiorze jego felietonów "Litery na piasku" szukam odpowiedzi na pytania, które mnie przejmują i męczą. Szukam też potwierdzenia bądź zakwestionowania własnych intuicji, co do przyczyn tego, co dzieje się w Polsce, w nas, w naszych rodzinach, między ludźmi. O, nie, o. Zioło nie analizuje aktualnego stanu spraw społecznych i kościelnych w Polsce. Jest mnichem, patrzy głębiej, a na pewno – inaczej. Materią, którą się przy tym posługuje – z zachwycającym znawstwem i zręcznością – jest literatura i duchowość. Znajduję tam także odniesienia do tego, co zastanawia mnie na co dzień: jak położyć kres wzajemnej agresji, przemocy. Czy w ogóle jest to możliwe?
Trapista, polski Tomasz Merton, jak nie waha się go nazwać redaktorka książki Katarzyna Jabłońska, ma odpowiedź genialnie prostą: trzeba się rozbroić. Można by to potraktować jako pobożną gadaninę, gdyby nie fakt, że tylko na skutek administracyjnych perturbacji nie dołączył do trapistowskiej wspólnoty w Tibhirine na wyznaczony czas i nie został męczennikiem razem z sześcioma braćmi trapistami i ich przeorem Christianem de Chergé, którzy zginęli z rąk terrorystów islamskich w Algierii (vide – film "Ludzie Boga"). Nie, nie terrorystów, powiedziałby błogosławiony już oficjalnie (2018 r.) przeor o. Christian, ale "braci z gór".
– Mnisi z Tibhirine swoje rozbrojenie rozpoczęli od mozolnego wyeliminowania z życia różnorakich językowych form agresji – pisze o. Michał Zioło. – Przemoc zaczyna się w języku – podkreśla. Właśnie o to chodzi. Tu jest źródło naszych – aktualnych społecznych i osobistych – problemów. Pozwoliliśmy sobie wewnętrznie na przemoc, zgodziliśmy się na nią. A ona idzie wciąż dalej, jest coraz zuchwalsza, zagarnia coraz większe pola w nas i wokół nas. Być może – ale to tylko niewyraźna intuicja – ta zgoda na przemoc bierze się w nas właśnie z lęku, z próby zdławienia tego, co nas przeraża w przyszłości, bo tracimy z oczu eschatologiczny horyzont i Boga, który mówił Juliannie z Norwich: "wszystko będzie dobrze i ujrzysz sama, że wszystko każdego rodzaju będzie dobrze".
Gdzie spirala przemocy może zaprowadzić z grubsza wiemy. Jedyny ratunek: rozbrojenie. Niełatwe, ale możliwe. Pisze o. Michał w "Literach na piasku”: "To prawda, jesteśmy kuszeni do przemocy, ale i zapraszani do przyjęcia stale ofiarowanego nam przez Boga stanu rozbrojenia, czyli (…) – uwolnienia naszego wnętrza przede wszystkim od fałszywych potrzeb i fałszywych wartości, które stawiane są jako nadrzędny cel naszego życia przez tkwiące głęboko w nas aspiracje, źle wychowane emocje, straszne w swojej sile poczucie niegodności i zbędności czy nieubłagane mody – obsesje bezlitośnie fundowane przez rzekomo wolny świat”.
Czy posłuchamy polskiego Mertona, to inna kwestia. Trudno być wielkim optymistą. Ale innego wyjścia nie widać, jeśli mamy przetrwać jako wspólnota. A także jako ludzie niesparaliżowani i niezredukowani przemocą do roli przydatnych w grze politycznej pionków.
O. Michał Zioło OCSO z Laetitią w opactwie Notre-Dame d'Aiguebelle. Archiwum prywatne o. Michała Zioły