Wiecie, jak to fajnie być wśród ludzi nie jako proboszcz? Znikają wszelkie sentymenty i resentymenty. Jest człowiek (z psem), można pogadać.
Status emeryta bardzo mi odpowiada. Nic nie muszę, ale jeszcze dużo mogę. Oczywiście, są ograniczenia, jako że samo życie różnym rygorom podlega. Czego nie muszę? Ot, choćby na obiad przychodzić o określonej porze. Pełna elastyczność. Nawet ranna pobudka jest nielimitowana. Chyba, że muszę być z psem na czczo u weterynarza. No i nie wolno mi owego psa szachrować na spacerach. Należą się cztery, o porze i czasie trwania z grubsza określonych. Z owych spacerów poznali mnie i identyfikują mieszkańcy wioski (niegdyś kurortu), gdzie jako jeden z nich zamieszkałem z własnego wyboru.
Wielu z nich z psem na spacery wychodzi, jestem więc "jednym z". Identyfikowanym zresztą bez trudu. Pies wyraźnie pomógł i ośmielił. Bo gdy czasem ktoś nie wie, jak zacząć, to nachyla się do mojego czarnucha, czochra po psim łbie i prawi mu komplementy. Jestem znany i zauważany, choć czasem niektórzy mają wątpliwości, jak pozdrowić księdza-emeryta-cywila. Odpowiadam stosownie do rzuconego hasła, bo - jakiekolwiek by nie było - jest wyrazem wzajemnej życzliwości. No i zwykle zagadam, czasem trwa to nawet długo. Ale ja przecież nic nie muszę, czas sobie organizuję sam. Zatrzymują się zacnie wyglądający, usiłują się zatrzymać choć na chwilę ci na chwiejnych nogach. Mój pies nie ma alkofobii. Ja też nie. Wiecie, jak to fajnie być wśród ludzi nie jako proboszcz? Znikają wszelkie sentymenty i resentymenty. Jest człowiek (z psem), można pogadać. O czym? Najpierw o pogodzie lub smogu, a potem nie tylko.
Jak to było w parafii, gdziem był proboszczem? Z psem wychodziłem za plebański sad, nad rzekę. Rzadko kogo spotykałem. Po wsi (rozległej) przemieszczałem się zwykle samochodem, bo szkoda czasu. Najwięcej kontaktów i rozmów miałem, gdy zawoziłem w sobotę ogłoszenia do sklepów - trzy punkty, a bywało że potrzebowałem dwóch godzin...
To tylko fragmentaryczne ilustracje. Wszelako obserwacja styku duszpasterz-wierni uprzytomniła mi w pewnym momencie pierwszą encyklikę św. Jana Pawła II. Przypomnę – to encyklika "Redemptor Hominis" z roku 1979. Wtedy była dla mnie, dla nas, dla wielu kręgów dokumentem ekscytującym. Dziś pewnie trudno zrozumieć nasze ówczesne reakcje. Pewnie dlatego, że wiele z treści tego dokumentu przeniknęło na stałe do codzienności Kościoła.
Wśród wielu wątków owej encykliki jest i ten, który bardzo wybiórczo starałem się wyżej zasygnalizować. Papież pisze: "Jezus Chrystus jest tą zasadniczą drogą Kościoła". Rozwijając myśl szerzej, dochodzi do stwierdzenia: "Człowiek jest pierwszą drogą, po której winien kroczyć Kościół w wypełnianiu swojego posłannictwa, [człowiek] jest pierwszą i podstawową drogą Kościoła, drogą wyznaczoną przez samego Chrystusa" (RH 13-14).
Zasadniczą drogą Kościoła jest Jezus. Pierwszą drogą Kościoła jest człowiek... Takie to proste, takie oczywiste. Mimo to zdania te były jak odkrycie. Kościół był bardzo hieratyczny, stolica - zwana potocznie Watykanem - przypominała królewski dwór, a już na tle mizernych dworów w niektórych państwach jawiła się jako uobecnienie dawnych czasów, jako anachronizm. Nawet siedziby diecezjalnych biskupów funkcjonowały na wzór magnackich rezydencji i urzędów. Nie wszystkie, to prawda, byli biskupi, którzy swoją skromnością rozsadzali te ramy. Oczywiście miało to przełożenie na styku parafianie-proboszcz. Znowu dodam: nie wszędzie. Ale nowe dojrzewało. Dlatego możliwe było to, co napisał św. Jan Paweł II. Równocześnie było to odkrycie burzące kończącą się epokę. Dla jednych ulga, dla innych zaskoczenie.
Czy ten wątek przemian w Kościele dobiegł finału, którego oczekiwało tak wielu ludzi urzeczonych postacią i nauką Jana Pawła? Wiele jeszcze do zrobienia i sporo do wyprostowania. Dawne, wręcz imperialne dwory i wszystko wokół nich to już historia. Ale rysują się nowe zagrożenia. Nowe sposoby wyrastania oficjalnych ludzi Kościoła ponad zwyczajność człowieka. Papież (oczywiście, tu mowa o Franciszku) znajduje sposoby na niektóre przynajmniej zagrożenia. Niektóre mogą dziwić, niektóre nie wyrastają ponad siłę manifestacji, ale i one są potrzebne, by drogę przypominać. Tę drogę, pierwszą drogę Kościoła, którą jest człowiek. Człowiek w całej jego prawdzie, w pełnym jego wymiarze. Nie chodzi o człowieka "abstrakcyjnego", ale rzeczywistego, o człowieka "konkretnego", "historycznego". Chodzi o człowieka "każdego" (RH 13) - powtarzam słowa wspomnianej encykliki. I tylko wtedy, gdy Kościół i poszczególni ludzie Kościoła tą drogą będą szli, naocznie będzie można dostrzec pierwsze twierdzenie świętego papieża, iż to Jezus Chrystus jest tą zasadniczą drogą Kościoła.