Epidemia dla każdego pokolenia, którego dotyka, jest wydarzeniem tak nowym, zagadkowym, przerażającym, że wydaje się jedynym.
Tytuł ujęty cudzysłowem, bo jest cytatem. Takim zdaniem Ibn Chaldun podsumował w roku 1377 w dziele "Mukaddima" opis zarazy, która wyniszczyła ówczesny świat. Śmiertelna zaraza trafiła do Europy w październiku 1347 r. na pokładach genueńskich galer, które przybyły do sycylijskiej Messyny z Kaffy na Krymie. Ta genueńska faktoria handlowa była oblegana przez chana Złotej Ordy. Jego armia zastosowała broń biologiczną - przez mury miejskie przerzucano zwłoki ludzi, którzy zmarli na dżumę. Po tygodniu wykonawcy tych akcji sami marli w męczarniach... Zaraza w wielu nawrotach drugiej połowy XIV w. pustoszyła Europę. Przeżył co trzeci mieszkaniec. Z tamtych już czasów wyłania się obraz trzech rodzajów choroby. Dziś wiemy, że podobne objawy, a nade wszystko skutki może wywoływać choroba o podłożu bakteryjnym, ale także wirusowym. A jeszcze jest cholera.
Ówczesny Rzym (i nie tylko) znał czarną śmierć o wiele wcześniej. Jeszcze w roku 593 papież Grzegorz Wielki niósł ikonę Matki Bożej ulicami Rzymu, błagając o wyzwolenie od szalejącej zarazy. Obraz ów zyskał sobie tytuł Salus Populi Romani - Ratunek Ludu Rzymskiego. 1200 lat później, w roku 1837, przed tym samym obrazem błagał o ustanie epidemii cholery papież Grzegorz XVI. W piątek poprzedniego tygodnia (27 marca) przed tymże obrazem wystawionym przed bazyliką na Watykanie modlił się o ustanie pandemii koronawirusa papież Franciszek. Warto wspomnieć, że kopia właśnie tej ikony wędruje szlakiem Światowych Dni Młodzieży... Do Polski wniesiona została w Jarnołtówku, gdzie mieszkam.
Innym miejscem pielgrzymowania Franciszka w minionych dniach był też kościół św. Marcelego w Rzymie. Początki tej świątyni sięgają wieku V. W roku 1519 pożar zniszczył świątynię, nienaruszony pozostał jeno krucyfiks. Trzy lata później w Wiecznym Mieście wybuchła epidemia dżumy, mieszkańcy Rzymu wynieśli wspomniany krzyż na ulice. Przez ponad dwa tygodnie wierni - niosąc krzyż w najdalsze zakątki miasta - modlili się o powstrzymanie epidemii i uratowanie od zagłady. Gdzie krzyż docierał, choroba ustawała. Po 16 dniach krucyfiks wrócił do kościoła św. Marcelego, epidemia się zakończyła. 27 marca roku bieżącego, oprócz obrazu Salus Populi Romani, przed bazyliką na Watykanie wystawiono także ów krucyfiks... Rzym ma o co prosić. Świat ma o co prosić...
To tylko historia, a właściwie jej okruchy. Sedno tych refleksji stanowi stwierdzenie: epidemia to nic nowego w dziejach Europy i świata. Ale dla każdego pokolenia, którego dotyka, jest wydarzeniem tak nowym, zagadkowym, przerażającym, że wydaje się jedynym. Oby pozostała dla nas jedynym - bo bywały w dawnych czasach nawroty. Ale inna myśl się budzi. Otóż, w roku 1522 krucyfiks od św. Marcelego nieśli w błagalnych procesjach po Rzymie jego mieszkańcy, wędrowały całe procesje - z wiarą w sercach, a modlitwą na ustach, z lękiem w duszy, ale i z nadzieją w czynach. A za naszych dni ku krzyżowi i ikonie Matki Jezusa szedł samotnie jeden człowiek - papież. Przejmujący to był widok. Mógł budzić smutną refleksję, że już tylko jeden człowiek staje przed Bogiem i o zmiłowanie błaga. Nie, to nie tak. Wielu ludzi i może, i chce, i błaga Boga. Ten jeden jest tylko ich widomym reprezentantem. Poza tym, my dziś znamy mechanizmy epidemiologiczne - lepiej albo słabiej, ale znamy. I wiemy, że tłumna procesja niesie w sobie wyznanie wiary, ale też niesie ze sobą naturalne, przyrodzone zagrożenie wirusem.
Tej świadomości kiedyś nie było, a przynajmniej nie była ona tak wyrazista. Dziś nie potrafimy znaleźć granicy pomiędzy gorącą ufnością w moc Boga a kuszeniem tegoż Boga. Dobrze, że wierząc Jezusowi, nie jesteśmy sami. Bo jesteśmy Kościołem, wspólnotą kierowaną przez owego samotnie kroczącego pustym placem biskupa Rzymu. Koniec końców to papież tak zdecydował. W tym samym duchu biskupi - jego współpracownicy w diecezjach całego świata - dają nam wskazania i zarządzenia. Boli perspektywa Wielkanocy bez świąt, boli. Ale... możeśmy sami jakoś się przyłożyli do tej sytuacji? Jak? Zewnętrznością naszego świętowania. Bo nie odmawiając głębi świętowania licznym chrześcijanom, nie można nie zauważyć, że jest jakaś liczba tych zewnętrznie świętujących, którzy dali sobie narzucić spłaszczoną formułę "wesołych świąt". Użyłem małych liter, bo taka mała jest owa zacieśniona formuła.
Nie wiem, nie wiemy, jaka będzie za kilka dni sytuacja w dniu publikacji tego felietonu, bo sytuacja będzie się zmieniać szybciej niż dotychczas - statystyka wyraźnie na to wskazuje. Ale i w statystyce bywają "przypadki losowe". Nieprzewidywalne, a zmieniające statystyczny obraz wydarzeń. Czy dobry Bóg nie może takim statystycznym mechanizmem się posłużyć? Nie pytam matematyków. Bo zapytałem o coś zgoła niematematycznego. I nieprzewidywalnego z ich punktu widzenia. Jak ten krzyż z kościoła św. Marcelego, który ostał się w pożarze. By w pożarze epidemii nie spłonąć, trzeba mocno uchwycić się Jezusowego krzyża.