Tło tego krajobrazu przypominającego bitwę z Tatarami jest wszelako uspokajające. Prawie wszyscy Polacy i zamieszkujący Polskę ludzie innych nacji usłuchali właściwie jednego człowieka - ministra zdrowia.
Zacznę od ilustracji sprzed lat z górą sześćdziesięciu. Nasz drużynowy (wtedy odradzającego się ZHP) zorganizował obóz wędrowny. Z Bielska-Białej do Zakopanego, górami na piechotę. A na koniec kilka dni po słowackiej stronie dzięki zbiorowej przepustce dla harcerzy. Byliśmy „za granicą”. To była wręcz nobilitacja. Wieleśmy nie nazwiedzali (bo kasa była jaka bywała wtedy) i niewiele nakupili. Zakupy były obowiązkowe. Będą pytali „co przywiozłeś?”. Otóż deklaruję, że przywiozłem wieczne pióro ze zbiorniczkiem na pompkę i trampki. Starczyło jeszcze na lody (świetne, „u nas” takich nie ma). Pióro było super, opędziłem nim prawie połowę liceum... Siedziały w nas jakieś polskie kompleksy.
Lat temu gdzieś czterdzieści, już jako ksiądz, drugi wakacyjny sezon spędzałem w Niemczech na zastępstwie. Też kompleksy? Otóż kiedyś niemiecka sekretarka z pewnym skrępowaniem zapytała: – Księże, czy u was jest..., czy macie... elektrykę? Pytanie zabolało, bo wpisywało się w nasze ówczesne poczucie małości. Ale odpowiedziałem hardo i bez zająknienia: u nas niedźwiedzie chodzą po ulicach. Frau Erika skonfundowała się i poplątała przy ratunkowej zmianie tematu, do którego nigdy potem nie wróciliśmy.
Żyliśmy w kraju swoim, czasem biednym, czasem zacofanym, na dodatek ja i kilkanaście milionów innych zamieszkaliśmy na przydzielonych nam przez Stalina zdobycznych ziemiach wroga. Mieszkamy dalej – ale to inny temat. A dziś, gdy trwa pandemia koronawirusa, mogę być dumny – ja i wiele milionów Rodaków także – że jesteśmy obywatelami kraju i państwa, w którym nie tak dawno podejrzewano, że elektryki nie ma. Przecież póki co to my najlepiej radzimy sobie z epidemią. Choć ciągle się boję, że wirus może jeszcze swoje pokazać. Nawet minister zdrowia niczego na pewniaka nie twierdzi.
Epidemiologiczna strategia – bo to problem kluczowy – została obrana chyba optymalnie. I pewną ręką – przy minimalnym tylko otarciu się o granicę konstytucyjnych praw obywatela. No, bo jeśli obywatel chce przeżyć, to niech wreszcie zacznie myśleć. I zdecydowana większość zaczęła myśleć. Krzywe zachorowań i zgonów spłaszczyły się, co dało szanse ratunkowej służbie medycznej – od kierowców karetek po ordynatorów zakaźnych oddziałów – na dobre opanowanie sytuacji.
No i środki. Nie tylko opatrunkowe czy ochronne. Pieniądze! Rząd nawydawał ostatnio tyle, że zaczęło to budzić obawy. A tu potrzebne są dodatkowe pieniądze, by finansować niepoliczalną do końca akcję walki o przeżycie. Nie wiem jak inni, ale ja się jakoś boję. Choć równocześnie gdzieś tam tkwi we mnie przeświadczenie, że skoro tyle poskładało się dobrze, to i z tymi zawrotnymi sumami też jest bezpiecznie. Właśnie – bezpiecznie. Bo nie oczekuję, że w tym pokerze ogramy resztę świata. I chyba nikt nie oczekuje. A o przestrodze, że „piniędzy ni ma i nie będzie” powoli zapominamy.
Jeszcze jeden wątek dostrzegam. Otóż jeżdżąc przez dwadzieścia lat do Bawarii na parafialne zastępstwa, obserwowałem funkcjonowanie spraw społecznych wśród Niemców. Pouczające były choćby zebrania wioskowego czy małomiasteczkowego samorządu, bywałem na nich. Zaczynało się zebranie i już nie było po imieniu ale po funkcji: panie przewodniczący, pani sekretarz, panie burmistrzu etc. Nikt nikomu w słowo nie wchodził, nie było rozbijania tematu na miałkie podtemaciki, pełna dyplomacja. Zaś po zebraniu, w sąsiedniej sali, przy piwie, było bardzo swojsko. A w życiu wioski czy miasteczka działo się tak, jak pokierowali wybrani reprezentanci mieszkańców. Ludziska nie ze wszystkim się zgadzali, ale przyjęte na zebraniach decyzje respektowali.
Nasz polski obraz życia społecznego i politycznego jest póki co podobny do pudła z puzzlami. Rozsypane na podłodze bez ładu i składu. I wszyscy na raz chcą coś układać. Oglądacie w telewizji te rozmowy z kilkoma osobami równocześnie – Skype i insze platformy umożliwiają to. Wszyscy na raz, a przynajmniej trzy osoby z czterech mówią. Częstokroć nie silą się na wejście w temat (podejrzewam, że nie potrafią), a usiłują wypowiedzieć jakieś swoje osobiste lub partyjne credo. Jak to się kiedyś, jeszcze przed wojną, mówiło: gdzie dwóch Polaków, tam dziesięć partii. Minione dziesięciolecia spotęgowały chyba ten obraz.
I to jest katastrofalny obraz. Zgoła nie-polityczny. Bo polityka przestaje być wspólną troską. Jest to też obraz z gruntu niechrześcijański. Widzę w nim zaprzeczenie ewangelicznych zasad. I nie chodzi o to, czy ktoś wierzący, praktykujący, katolik czy innej denominacji (amerykańskie określenie). Ewangelia i jej zasady są najcelniejszą, najbezpieczniejszą podstawą społecznego życia. Tu nie o warstwę pobożnościową religii chodzi. Myślę o regułach społecznego życia, które z ewangelii wywieść można i trzeba (ktoś dopowie, że warto).
Tło tego krajobrazu przypominającego bitwę z Tatarami jest wszelako uspokajające. Prawie wszyscy Polacy i zamieszkujący Polskę ludzie innych nacji usłuchali właściwie jednego człowieka – ministra zdrowia. Na początku pandemii było trochę „wolnomyślicieli”. A jak ich nie przekonały słowa rządowych komunikatów, to zrobiła swoje zmęczona twarz ministra. I te „spłaszczone” krzywe wyróżniające Polskę na tle świata. Może jeszcze być różnie, ale taki odzew posłuszeństwa obywateli, zwłaszcza w kraju miłującym nie tylko wolność, ale sobiepaństwo, budzi zdziwienie i szacunek. Zdziwienie: co się stało? Szacunek: Rodacy, trzymajcie tak dalej! To zaczyna (dopiero zaczyna...) wyglądać na rozumną troskę o dobro wspólne.