Nadzieja pozwalała mu zawsze być niezłomnym i patrzyć daleko. I pytać, patrząc w dal: "Czego chce Niepokalana?".
Tematów w przestrzeni publicznej wiele. Jako uboczny wątek pojawiła się też postać ks. Franciszka Blachnickiego. Nazywaliśmy go po prostu „Ojciec”. To nie był tytuł, to było określenie miejsca, jakie zajął w życiu nas, którzyśmy byli bliżej niego. Był 1 marca 1987 roku. Telefon – trzeszczący głos, nawet dobrze nie pokojarzyłem, kto mówi, chyba Basia. „Mam telegram dla ciebie, najlepiej zapisz”. Wobec tego zanotowałem pod dyktando:
„Watykan 28.02.1987. Bóg powołał do siebie księdza profesora Franciszka Blachnickiego i śmierć ta napełniła smutkiem wiele ludzkich serc i środowisk. Odszedł gorliwy apostoł nawrócenia i wewnętrznej odnowy człowieka, wielki duszpasterz młodzieży. Z jego inspiracji zrodził się specyficzny kształt życia oazowego na polskiej ziemi. Swoje liczne talenty, umysł i serce, jak i szczególny charyzmat, jakim obdarzył go Bóg, oddał sprawie budowy Królestwa Bożego. Budował je modlitwą, apostolstwem, cierpieniem – i budował je z taką determinacją, że słusznie myślimy o nim jako o gwałtowniku tego Królestwa. Dziękujemy Bogu za wszelkie dobro, jakie stało się udziałem ludzi przez niego. Modlimy się gorąco o pełnię światła i życia dla jego duszy. Kontynuatorom jego dzieła, współpracownikom, rodzinie, przyjaciołom i uczestnikom pogrzebu z serca błogosławię. Jan Paweł II papież”.
„A pogrzeb gdzie?” – krzyknąłem w słuchawkę. „W Carlsbergu, będziesz?”. Rozmówca rozłączył się... Pamiętam moje rozżalenie i bezsilny gniew w sercu. Miałem wtedy malucha, doturlałbym się tą puszką po śledziach do Carlsbergu. Ale paszport! Nie mam i nie dostanę. Paszport – to wymagało czasu i procedur. A poza tym paszport był nagrodą dla grzecznych obywateli. Ja nie byłem grzeczny. Nie dość, że ksiądz, to jeszcze aktywny w oazie. Swego czasu nachodził mnie jakiś taki niedorobiony agent (ślady w archiwach IPN-u zostały). Pamiętam to moje rozżalenie... Jakby na pogrzeb ojca czy matki mnie nie puścili.
Na biurku leżała wtedy książka, która i teraz leży obok laptopa: Ks. Franciszek Blachnicki „Prawda – Krzyż – Wyzwolenie”. Przywiózł mi ją ktoś kilka miesięcy wcześniej z Londynu. Z dedykacją: „Ks. Tomaszowi z serdecznym pozdrowieniem, Ks. Franciszek, 2.06.86, Londyn”. Dla mnie jak relikwia.
Nie myślało się wtedy o przyczynie śmierci. Ojciec zawsze chorował, dolegało mu wiele – coś tylko wiedzieliśmy o tym. Wiadomo – już wtedy nie młody, z przeszłością Auschwitz i późniejszych więzień, z ciężarem przebytych po wojnie chorób... O Gontarczykach wiedzieliśmy, że są tacy i wspierają Ojca i jego dzieła. Agenci? To nie przychodziło do głowy. A Gontarczykowie nie byli niedorobionymi agentami. Wspieranie było tylko kamuflażem. I na pewno nie oni byli rozgrywającymi. Sieć powiązań sięgała daleko i wysoko.
Ostatnio Gontarczykowa wraca w nowym wcieleniu. Słucham tego jak przebrzmiałego echa. Jasne, trzeba wyjaśnić – ile się da wyjaśnić, ile udowodnić. Ale kto znał Ojca, kto czytał jego listy – zwłaszcza te z więzienia w Katowicach (wyrok śmierci, ułaskawienie) oraz w Raciborzu... Otóż kto czytał te listy, wie, że pokój, wiarę i niezłomną nadzieję sięgającą dalej niż przerażająca moc gilotyny w hitlerowskim więzieniu... Otóż tę radosną wiarę miał w duszy, ta nadzieja pozwalała mu zawsze być niezłomnym i patrzyć daleko. I pytać, patrząc w dal: „Czego chce Niepokalana?”.
A na pogrzebie i tak byłem. Trzy lata później, 1 kwietnia roku 2000, szczątki Ojca przeniesione zostały do Krościenka nad Dunajcem. Skrzyknąłem kilkoro młodych i pojechaliśmy na pogrzeb sługi Bożego. On moje życie kapłańskie ustawił całkiem inaczej. Chwała Panu za to!