Wszyscy wrócili cali i zdrowi, bogaci we wrażenia i poczucie braterstwa.
Pozwoliłem sobie na mały plagiat. Tytuł wziąłem od Kornela Makuszyńskiego. Gdzieś mi się w czasie przeprowadzki podziała ta urocza książka. Ale Kornel mi wybaczy, on ze Stryja, ja z Turki nad Stryjem, obaj ze Lwowa (choć ja tylko trzy miesiące). Gdy jestem w Zakopanem, zawsze wstępuję na jego grób na Pęksowym Brzyzku. Dziś zatem "Wyprawa pod psem" imieniem Apasz, czyli parę refleksji na tematy wakacyjne. Bo ponoć tego roku ma być inaczej, jako że koronawirus, pandemia i wciąż oczekiwany bon wakacyjny.
Wyobraź sobie, Czytelniku, że masz niespełna 13 lat, harcerski mundurek z byle jakiego materiału (do niego krzyż z numerem M 720), wytarty sweter w plecaku, jakieś tam elementy bielizny, ręcznik brudny od pierwszego wieczoru, zwyczajny i zawsze za ciężki koc, wojskową "pałatkę", no i parę jakichś drobiazgów. Trampki i menażkę oczywiście. Otóż masz to wszystko, kilkunastu kolegów, wszystko wokół naszego drużynowego. Tak, to był harcerski obóz wędrowny w tym ciekawym czasie odradzania się wielu spraw w Polsce.
A zatem wyruszyliśmy w świat. Od Bielska-Białej do Zakopanego górami, lasami, dolinami. Spanie od leśnych biwaków po luksus szkolnej podłogi. Jedzenie znad ognisk. Nawet w deszczową pogodę paliły się ogniska. Żaden leśniczy nas nie okrzyczał. Byliśmy w mundurach. A harcerski mundur dużo wtedy w oczach ludzi znaczył. Cudownie było. Wszyscy wrócili cali i zdrowi, bogaci we wrażenia i poczucie braterstwa.
Za rok było podobnie, choć czuliśmy, że coś wokół naszego druha drużynowego zaczyna się dziać. Bo wspomniane odrodzenie długo nie trwało. Dawni działacze wychowani na ideologii pionierów odzyskiwali swoje przyczółki. A nasz drużynowy dostał - jak to się wtedy mówiło - kopniaka w górę i zniknął na jakimś końcu świata. Owszem, jako kierownik szkoły, czemu nie, tyle, że nie miał tam kim kierować.
Czy dziś jest możliwe powtórzenie tamtej wyprawy? Właściwie nie. Wszystkie wymogi stawiane ewentualnym organizatorom podniosły poprzeczkę wysoko - noclegi muszą być cywilizowane i bezpieczne, wyżywienie musi spełniać ostre wymogi sanitarne i odżywcze, obciążenie plecakami nie może ileś tam przekraczać, kilometry muszą być w limicie, itp., itd. I za tym wszystkim przemawiają słuszne racje. Wszelako dziecko bywa wylewane z kąpielą.
Choć z drugiej strony bywają organizowane różne imprezy "na przeżycie". Nawet określenie na to jest - surwiwal (hmm, a po jakiemu to?). Może trzeba wyjaśnić - chodzi o aktywność skierowaną na gromadzenie wiedzy i umiejętności związanych z przetrwaniem w warunkach ekstremalnych. Las, góry, zimno, błocko, morderczy wysiłek itp. Czegoś mi tu nie dostaje, może się mylę - brak tej szczególnej szkoły uczenia bycia razem, współpracy, odpowiedzialności jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. W szkole przetrwania ognisko jest by przetrwać na mrozie. Na naszym obozie ognisko było nie tylko, by zupę z kostki przyrządzić, ale by służyć jednoczeniu ludzi. To nie to samo.
Upraszczam. Jak to felietonista. Ale marzy mi się jakiś powrót do tych dawnych obozów – czy to na jednym miejscu i niekoniecznie w dużym zgrupowaniu, czy wędrownych. Przygotowałem przed laty taką wędrówkę."Dzieci Maryi" pod szyldem PTTK (którego członkiem byłem od początku studiów). Trasa podobna do tej z mego dzieciństwa. Wyposażenie lepsze. Rezerwacja w schroniskach (gdy były po drodze). Kilka lat temu spotkaliśmy się prawie w komplecie na prezentacji książki "Wędrówki pograniczem". Aż byłem zdziwiony, że po 40 latach paczka trzyma się całkiem dobrze! Warto było.
Wiem, rację ma Asnyk, gdy pisze:
Daremne żale - próżny trud,
Bezsilne złorzeczenia!
Przeżytych kształtów żaden cud
Nie wróci do istnienia...
I jeszcze jeden poeta, i jeszcze jeden tekstu fragment:
Co było - nie wróci i szaty rozdzierać by próżno
Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład
A przecie mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin
Tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł.
Tak, to Bułat Okudżawa...