Świat, pędząc w dal, nadziei i trwałego fundamentu istnienia potrzebuje.
Październik roku 1978. To już 42 lata temu. Wpadł Józek i, nie pytając, włączył stare lampowe radio. Plebania była ośrodkiem oazowym, dostępnym najpierw dla miejscowych. "Wojtyła jest papieżem!". Kręcę gałką strojenia na falach krótkich - to zasięgi z całego świata, dziś chyba nieznane. Jakiś spiker po jakiemuś wymienia parokrotnie nazwisko "Wojt-tyla" - z takim zacięciem. Nie rozumiemy, o czym mówi, ale pewnie o czymś ważnym, a może i Józek ma rację - ów "Wojt-tyla" jest papieżem? Resztę znamy.
I kolejne 27 lat także. Dwadzieścia siedem... W ostatniej parafii, przed moją emeryturą, byłem również 27 lat. Mam więc wyobrażenie, jaki to szmat czasu. To kilka epok. Od przyziemnych, techniczno-funkcjonalnych spraw, poprzez finansowe, komunikacyjne, łącznościowe, informatyczne, żywieniowe, personalne, w przemianach mentalności, zwłaszcza dzieci i młodzieży, w zmianach ekonomiczno-społecznych, w więzi międzyludzkiej, w technice - zwłaszcza elektronice i informatyce, w sposobie i celach podróżowania... I w tysiącu innych spraw. Pomiędzy dniem wyboru kard. Wojtyły i dniem, w którym powiew wiatru zamknął księgę Ewangelii na jego trumnie, zmieniło się w świecie ogromnie wiele. Nieomal wszystko - przynajmniej w niejednym obszarze ludzkich spraw. Nie tylko kościelnych.
Zmiany narastały już od jakiegoś czasu, nabierając przyspieszenia. Potrzebny był ktoś, kto na tle tego płynącego potoku wydarzeń, kłębiących się wartości, sypania się wielu spraw w gruzy, wyrastania nowych, trwającej wojny cywilizacji, dochodzenia do głosu w świecie ludzi z przysłowiowego końca świata... Otóż, w tym wszystkim potrzebny był ów człowiek w białej sutannie, wsparty o krzyż, który gromkim głosem, z twarzą uśmiechniętą pozdrawiał wszystkich imieniem pokoju. Gdy głos już gromkość stracił, a uśmiech nie był w stanie podporządkować sobie mięśni twarzy, to świat rozumiał go jeszcze bardziej. Bo to był ktoś ze środka tego świata targanego bólem i niemocą. Papież był przede wszystkim człowiekiem i ikoną człowieczeństwa. Ale przecie z krzyżem w dłoni. I w sercu.
Mamy kolejnych papieży. Innych. I tak być musi. Dwa razy do tej samej rzeki wejść nie można. Ale Jan Paweł został dany na czas przygotowania na przemiany czekające świat. Ludzi tego świata. Bo wiele by o tych nadchodzących, już inicjowanych, niektórych zakorzenionych przemianach pisać. To nie na felieton. Moje pokolenie pewnie chciałoby niektóre trendy zatrzymać, niektóre przemiany wręcz cofnąć, inne pokierować całkiem odmienną drogą. Jan Paweł potrzebny wtedy wciąż jest znakiem i nauczycielem świata podlegającego zmianom. By zmiany były ewolucją, a nie jakąś dewolucją bądź rewolucją.
Pewnie dlatego za naszych dni budzi się tyle sprzeciwu wobec niego. Siły destrukcji świata prężą muskuły. Ośmieszają, pomniki albo niszczą, albo wznoszą jakieś niezrozumiałe. Albo jeszcze inaczej - jak ów chłopak, który z Janem Pawłem chciał mieć zdjęcie. Z pomnikiem, żeby było jasne. Ześliznął się z cokołu, chwycił za postać papieża, rzeźba uszkodzona. Łatwy komentarz: kolejne zbezczeszczenie. Nieprawda, to była niefortunna próba uczczenia... Ale fakt faktem - w tylu miejscach mamy do czynienia z niechęcią, a nawet z nienawiścią wobec tego, który nadziei uczył.
Czy ludzie - ci niechętni Janowi Pawłowi - sami nadziei już nie mając, każdy jej ślad w świecie za fałszywy i natrętny uznają? Odtrącają też każdego, kto chciałby swoją nadzieją ich życie rozświetlić. Trochę jak małe dziecko odtrącające matczyne dłonie, które mu łzy ocierają. Tak bardzo tych dłoni i serca potrzebuje, ale w tym momencie potrafi tylko jedno - odepchnąć. Co uczynią dalej? To także od nas zależy. Od nas, dla których Jan Paweł II wciąż jest Kimś, wciąż jest znakiem nadziei.
Bo świat, pędząc w dal, właśnie nadziei i trwałego fundamentu istnienia potrzebuje. Istnienia i dynamizmu, którego ludzkim rozumem ogarnąć nie potrafimy. Gdy zaś brakuje postaci silnych, wyrazistych, niosących w sobie moc ducha, to cóż zostaje...? Bezsilny gniew, brnięcie w pustkę i nicość. Kto wyciągnie rękę do osuwających się w ową pustkę? Czy nie tu jest posłannictwo Kościoła? I jako wielkiej światowej organizacji, i jako rodziny jego członków rozsianych po całym świecie. Nie wolno nam budować wyimaginowanej świątyni Kościoła przypominającej twierdzę, a trzeba iść do zagubionego świata.