Jutro XII Dzień Solidarności z Kościołem Prześladowanym. Modlitwy i ofiary wesprą chrześcijan w Republice Środkowoafrykańskiej.
Z dużym współczuciem mówisz o rebeliantach.
Nie wiem, czy to jest współczucie. Były takie momenty, że czułem wściekłość. Wręcz miałem ochotę znaleźć jakiegoś kałacha i przejechać po rebeliantach serią. Zwłaszcza kiedy widziałem, jak maltretują ubogich ludzi z wioski. Opowiedziałem kiedyś o tej mojej chęci zemsty w naszej kapucyńskiej wspólnocie. Wtedy Henri Battut, starszy już brat, Francuz, który jako żołnierz brał udział w wojnie w Algierii, powiedział mi tak: „Słuchaj, przemoc nigdy nie rozwiązuje sprawy”. Byłem wtedy naprawdę wkurzony i nie przyznawałem mu racji. Dopiero sporo później zrozumiałem, że ją ma.
Uważasz, że nie powinno się używać siły nawet w samoobronie? Mówicie ludziom, że nie mogą się bronić?
Nie mówimy ludziom, co mają robić. Każdy ma prawo do samoobrony. Ale jest kwestia zemsty. Bywały przypadki, że ktoś się bronił, zranił napastnika, a potem go dobił. Przecież nie musiał go dobijać. O to właśnie chodzi. Po wielu latach rebelii, kradzieży, rabunków, zbrojnych napaści ukształtowała się w ludziach mentalność zbrukana przemocą. Śmierć i przemoc spowszedniały. To, że kogoś zabito, zraniono, dokonano samosądu, że polała się krew. Może przesadzam, ale czasem mi się wydaje, że nawet na dzieciach przemoc nie robi już wielkiego wrażenia. Przestała być anomalią, złem wołającym o pomstę do nieba. Nawet ta przemoc w najgorszym, radykalnym wydaniu, włącznie z zabijaniem, z nienawiścią, pogardą, zemstą.
Sam wielokrotnie padałeś na misjach ofiarą przemocy. Ile to było razy? Masz to gdzieś zanotowane?
Nigdy się takim katalogowaniem nie zajmowałem. Byłoby to zresztą trudne, bo była to przemoc różnego stopnia.
Ale chyba niektóre przypadki dobrze pamiętasz. Strzelano za tobą, kiedy jechałeś samochodem…
Strzelano dwa razy. Ale ani razu we mnie bezpośrednio.
Może napastnicy nie umieli celować?
Nie, to nie to. Kiedyś w czasie rebelii z trzech zrabowanych nam samochodów odzyskaliśmy jeden. I to w katastrofalnym stanie, przemalowany na rebelianckie kolory. Wracałem nim na misję i w Bocarandze zauważyła mnie grupa czadyjskich rebeliantów. W samochodzie, który uważali za swój, choć był przecież mój. Zaczęli strzelać, żebym się zatrzymał. Chcieli mi ten samochód odebrać. Powiedziałem sobie: „Ooo, nie!”, i nie zatrzymałem się. Ale i nie przyśpieszałem – jakby co, niech myślą, że nie usłyszałem strzałów. Dopiero za zakrętem wcisnąłem gaz do dechy. Nie ścigali mnie, bo nie mieli czym.
A drugi atak?
Doszło do niego wtedy, kiedy porwano księdza Mateusza Dziedzica. Organizacja Narodów Zjednoczonych i inne rozjemcze siły dostały rozkaz, by szczególnie chronić misjonarzy przed porwaniem. Jechałem w sobotę do wiosek. Wyprzedziłem trzy motory z uzbrojonymi antybalakowcami. Potem minąłem patrol kameruńskich żołnierzy z sił Unii Afrykańskiej. Kiedy Kameruńczycy zobaczyli jadące za mną motory Antybalaki, zawrócili i zaczęli je ścigać, strzelając do siedzących na nich mężczyzn – przypuszczam, że z sytuacji na drodze wywnioskowali, iż antybalakowcy chcą mnie porwać. Widziałem, jak kule wyprzedzają mój samochód, uderzają o drogę i wzbijają tumany kurzu. I tyle.
Przeżyłeś też napad na misję, podczas którego zostałeś pobity.
To było już w Ngaoundaye, tu gdzie obecnie jestem na misjach. Rebelianci z eks-Séléki przyszli do miasta. Niektórzy z nich zaczęli nękać misje naszą i sióstr. W jednym tylko celu: żądali pieniędzy. Poszedłem do sióstr, kiedy przyszło dwóch rabusiów. Nie chcieli w ogóle rozmawiać. Zagroziłem, że pójdę do ich szefa ze skargą. Zabraniali mi tego surowo. W końcu jeden z nich jako argumentu użył siły – wymierzył mi potężne uderzenie w policzek, takie, że aż okulary mi spadły. W końcu jednak poszli. Godzinę później przyszli na naszą misję. Znaleźli pretekst – oskarżyli jednego z przybywających u nas ludzi, że należy do Antybalaki. Widziałem, że niektórzy z nich byli pod wpływem narkotyków, i jasne było, że uspokoić ich mogą tylko pieniądze. Szperali, gdzie chcieli. Weszli do mojego pokoju. I tam znowu dali mi w twarz.
Wtedy przyszła na ciebie ta cisza „po wydarzeniach”, ten paraliż wewnętrzny?
Nie od razu. Trzeba było jeszcze sprawdzić, co z naszymi ludźmi na misji, nadal pertraktować z rebeliantami, pobiec do sióstr sprawdzić, czy coś złego im się nie stało… Próbowaliśmy też kontaktować się z ONZ, żeby przysłało swoich żołnierzy do rozwiązania sytuacji w mieście. Nie było czasu na ciszę – alarmowa sytuacja zmuszała do działania. Kiedy po kilku godzinach wszystko się skończyło, wtedy ta cisza przyszła.
Od kilkunastu lat (lekko licząc) żyjesz w sytuacji nieustannych, regularnie następujących rebelii. Czy napięcie towarzyszy ci cały czas?
Są chwile względnego spokoju, kiedy wydaje się, że wszystko zaczyna iść ku lepszemu. A potem nagle wszystko się załamuje.
Nie chcesz przyznać, że w tym, co robicie w RŚA ty i inni kapucyni, jest coś bohaterskiego. Ale przecież misjonarze czasem giną.
Nie da się zaprzeczyć. Na misjach nabyłem jednak umiejętność rozpoznania, kiedy nie warto się wychylać, a kiedy można lub trzeba ryzykować.
Ale przecież rebelianci są nieprzewidywalni.
Zawsze mogę uciec do buszu.
Możesz nie zdążyć.
To jest konsekwencja mojego wyboru, że zostaję. Mimo tego uważam, że jestem człowiek bojaźliwy…
Ja z tobą nie wytrzymam...
Naprawdę jestem bojaźliwy. Tyle że nauczyłem się panować nad tymi emocjami i nie poddawać się im.
Czasem jednak emocje mogą być silniejsze. Pewnie widziałeś swoich przyjaciół, współpracowników, misjonarzy, ludzi zwykle opanowanych, którzy naraz wpadali w panikę albo załamywali się…
Rzadko bywało aż tak dramatycznie. Raczej po prostu widziałem, jak w pewnym momencie się wycofywali. Chociaż widywałem także ludzi uciekających w panice. W najtrudniejszych momentach bardzo ważnym wsparciem jest obecność innych ludzi, którzy pomagają ci przekroczyć siebie i swoje ograniczenia.
* „Wszyscy tańczą na moście Wantounou”. Z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap rozmawia Andrzej Kerner. Wydawnictwo Serafin, Kraków 2020, ss. 382 + 40 stron wkładek zdjęciowych.