Jutro XII Dzień Solidarności z Kościołem Prześladowanym. Modlitwy i ofiary wesprą chrześcijan w Republice Środkowoafrykańskiej.
Fragment wywiadu rzeki* z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap, pochodzącym z Kędzierzyna-Koźla misjonarzem w Republice Środkowoafrykańskiej przez 27 lat. Rozmowa o rebeliach niszczących ten kraj od wielu lat aż do dzisiaj.
Andrzej Kerner: Czy w Afryce bywa czasami cicho?
br. Piotr Michalik OFM Cap: Po burzy. Na czas burzy wszyscy się chowają, gdzie mogą. Dopóki nie wyjdą potem z domów i kryjówek, jest cisza.
Czyli ta cisza nie trwa długo?
Nie. Bo szybko pojawiają się dzieci i od razu je słychać.
A ptaki? Też na czas burzy milkną?
Nie przypominam sobie, żeby od razu po burzy było je słychać. Chyba milkną.
Czym jest taka cisza dla ciebie?
To najprzyjemniejszy rodzaj ciszy. Jest jeszcze cisza gór, cisza nocy, ale jest i cisza „po”, jak się u nas mówi: „après les événements” („po wydarzeniach”).
Po jakich „wydarzeniach”?
Chodzi o wypadki dramatyczne, związane często z użyciem broni. Cisza, która wtedy panuje, zdecydowanie nie jest przyjemna.Kiedy jest atak i w wiosce słychać strzały, wszyscy się oczywiście chowają. Gdy strzały umilkną, nikt od razu nie wychodzi z ukrycia. A kiedy wreszcie ludzie znajdą odwagę, żeby zobaczyć, co się stało, a nawet gdy upewnią się już, że napastnicy opuścili wioskę, pokomentują między sobą zaistniałą sytuację, wracają do siebie i… trwa cisza. Wewnętrzna i zewnętrzna. Chyba że są ofiary – wtedy zaczynają się lamenty.
Jak przeżywasz taką ciszę po napadach rebeliantów?
To dziwne: człowiek po takim „wydarzeniu” nie odnajduje w sobie niczego. Tępieje i nie wie, co robić.
Długo trwa taki stan?
Zależy od tego, jak szybko się zmobilizujesz, ockniesz i powiesz sobie: „Trzeba coś robić, bo inaczej zwariuję”. Albo dostrzeżesz jakąś pilną potrzebę. Bo kiedy trzeba komuś pomóc, coś zrobić, wtedy człowiek zaczyna się ruszać, zmuszać do działania.
Pamiętasz największy wstrząs, jaki przeżyłeś?
Spowodowało go pierwsze mocne „wydarzenie” w Ndim, w styczniu 2003 roku, kiedy rebelia, która następnie osadziła na fotelu prezydenckim Bozizégo, przyszła do naszego domu. Do nas, białych, rebelianci mieli jakiś respekt, ale baliśmy się o naszych nowicjuszy. Wysłaliśmy ich więc poza strefę zasięgu rebelii. Zostałem z bratem Robertem Wieczorkiem. Sporo ludzi z wioski też wyjechało. Siadłem wtedy na ławce na werandzie i patrzyłem bezmyślnie przed siebie. Miałem świadomość, że trzeba na przykład podlać ogród, ale byłem zupełnie zdemotywowany do robienia czegokolwiek. Zupełna pustka w głowie i w sercu. Dopiero po pewnym czasie zmusiłem się, by wstać i pójść do ogrodu.
To było poczucie braku wiary w sens tego, co robicie?
Nie, to był stan zaskoczenia, otępienia.
Mówisz: rebelia przyszła do naszego domu. Przyszła i co?
Była noc, pół do dwunastej, ja już spałem, jak wszyscy. Przyjechali, zdaje się, dwoma samochodami, zaczęli się rozglądać po całym naszym podwórzu, chodzili tu i tam, coś sprawdzali. Widać było, że sami czują się niepewnie, że się trochę boją. Nie chciałem, żeby od razu zobaczyli, gdzie mieszkam. Dlatego jak najszybciej, po ciemku, próbowałem się ubrać. Wydawało mi się, że grzebię się z tym ubieraniem okrutnie. W końcu udało się, założyłem habit, choć nie wiedziałem, czy przybysze w ogóle wiedzą, co on oznacza. No i zaczęliśmy – ja i inni bracia – z nimi pertraktować, choć nie mieliśmy w tym żadnego doświadczenia. Skończyło się na tym, że zabrali dwa najlepsze samochody i radio CB, które służyło nam do łączności z innymi misjami.Dwa dni później – 4 stycznia – pojawili się na misji znowu. W nocy, również około wpół do dwunastej. Scenariusz się powtórzył. Wzięli nam jeszcze jeden samochód, jedzenie, paliwo.
Jak się przy tym zachowywali? Grozili? Żądali? Rozkazywali?
Przeżyłem wtedy nawet dość śmieszne zdarzenie. Kilku rebeliantów powiedziało, że chcą coś zjeść. Zaprowadziłem ich do naszej spiżarni. Któryś zobaczył puszkę sardynek i spytał, czy mogą wziąć. Powiedziałem: bierzcie. A co miałem powiedzieć? Inny chciał zabrać butelkę oranżady. Znów pozwoliłem. Jeszcze inny zobaczył, że jego kolega je herbatniki, i powiedział mi, że też takie chce. Ale na półce już herbatników nie było. Wytłumaczyłem, że ostatnią paczkę wziął jego towarzysz. I wtedy ten jedzący herbatniki odezwał się: „To ja oddam!”. Powiedziałem mu, żeby zjadł spokojnie do końca. Patrzyłem na ich twarze. To byli młodzi chłopcy, szesnasto, siedemnastoletni. Na pewno ich serca nie były jeszcze zepsute. Sprawa z herbatnikami pomogła mi zrozumieć, że rebelianci to też są ludzie. Wielokrotnie później modliłem się, by mojego serca nie opanowała nienawiść czy chęć zemsty wobec tych, którzy krzywdzą naszą ludność. Wspomnienie tych chłopaków ze spiżarni w Ndim bardzo mi w tym pomagało. Normalni młodzi ludzie, tylko poszli w którymś momencie na łatwiznę, licząc w dodatku na przygodę. Gdyby żyli w innym kraju, w innych okolicznościach – byłyby z nich fajne chłopaki.
* „Wszyscy tańczą na moście Wantounou”. Z br. Piotrem Michalikiem OFM Cap rozmawia Andrzej Kerner. Wydawnictwo Serafin, Kraków 2020, ss. 382 + 40 stron wkładek zdjęciowych.