Józka znałem od liceum. Był rok 1958, ja zaczynałem, on już był w maturalnej klasie. Ja mały, on spore chłopisko.
W tamtych czasach klasa maturalna to już byli dorośli ludzie. Jakoś nijak było mówić do nich "proszę pana/pani", ale na "ty" – to chyba że się było po tej samej podstawówce. W efekcie Józka za bardzo nie zapamiętałem, tym bardziej, że nie był z tych, co to pchają się na afisz. Bliżej zetknęliśmy się dopiero w seminarium.
Kilka dni temu Józek – czyli ks. prałat Józef Kusche, proboszcz w Zabrzu, umarł. Chorował ostatnimi czasy, lata swoje miał. Koronawirus dokończył zniszczenia organizmu. Internetowy portal wpychający się na smartfona przyniósł wiadomość (choć wiedziałem wcześniej z portalu "Gościa"). Wiadomość... Mój Boże, do wiadomości podczepiona długa szpalta „komentarzy”. Właściwie prawie wszystko hejt. Wobec zmarłego, wobec katolików, wobec Kościoła, wobec właściwie wszystkiego. Niektórzy o Śląsku pojęcia nie mają; według nich Śląsk to Niemcy (a Józek miał nazwisko Kusche) i ewangelicy. Któryś przyczepił się niemieckiej nazwy Zabrza "Hindenburg". Powoli, powoli – a Katowicom "Stalinogród" to zapomniałeś? To tylko taka „perełka”, polemiki podejmować nie sposób. No i oczywiście księżowskie pieniądze. Że też pedofilii nie było.
Najczęstszy motyw hejterów to jednak złośliwa przewrotność wobec naszej, chrześcijańskiej wiary. Można to streścić tak: "Czemu płaczecie? Przecież nareszcie poszedł do nieba. Powinniście się cieszyć". No cóż, ze złośliwością dysputować się nie da i nie warto. Poczułem się i ja wśród oplutych...
A ks. Józef Kusche to był dobry ksiądz. Parafialny duszpasterz, ale i w ponadparafialną działalność mocno zaangażowany – przez to szerzej znany. Mądry, taki po ludzku zwyczajny i przez to nie-zwyczajny. Był zjazd absolwentów naszego liceum. Coś nie bardzo było wiadomo, kto będzie kaznodzieją – bo to zaproszenie swoją drogą, a obecność swoją. Tak na wszelki wypadek układałem sobie w głowie, co ewentualnie powiem. Jak do zakrystii wszedł Józek, odetchnąłem z ulgą. Słucham jego kazania... Mówi mądrze, widać oczytanie, nie rozmija się z biblijnymi tekstami. Ani śladu jakiej emfazy, unoszenia się pod sklepieniem, ani grama politycznych aluzji. Polszczyzna gładka, poprawna. Tekst poddany rytmice... Świetne kazanie – a takie kazania trudno się mówi. Bo to audytorium bliskie a zróżnicowane wiekiem, ludzie wykształceni na poziomie od matury po doktoraty. Polacy i Ślązacy – bez jakiegokolwiek ukłonu w tę czy drugą stronę. Może gdyby jego pośmiertni hejterzy na takim kazaniu byli, zrobiłoby się im wstyd? Może nie...
W jakim my to świecie żyjemy! Albo po śląsku: Kaj my to som! A Józek to by chrząknął i powiedział spokojnym głosem: "No, wiesz, oni tak mają...". Co by miało być nie tyle przyklepaniem tego, że "tak mają", ale przede wszystkim, że my musimy mieć inaczej. My, chrześcijanie.
Jako post scriptum jego słowa ze wstępu do książki "Iść pod wiatr i zostawić ślad": "Życie to czas wchodzenia na górę, ale też czas schodzenia z niej. Dla mnie nastał czas schodzenia i to szybkiego. Myślę, że już niewiele zostało (...) Za wszystko, co przez tyle lat kapłaństwa robiłem i mówiłem, biorę pełną odpowiedzialność. Starałem się zawsze wiernie służyć Kościołowi. Miałem i mam wielki szacunek dla tych, wśród których pracowałem i pracuję".