Podpis przez proboszcza wymagany narobił ostatnio wrzawy.
Cyrograf zwykło się diabłu podpisywać. Proboszcz nie diabeł, przeciwnie – diabłu wróg. A podpis przez proboszcza wymagany narobił ostatnio wrzawy. Tak, o bierzmowanie chodzi. Proboszcz to z definicji praktyk, niejeden już rocznik młodych do bierzmowania poprowadził. Odpowiedział mu inny praktyk – też ksiądz, taki z duszpasterstwa, choć równocześnie medialny (dlatego można wspomnieć, że o ks. Kramera chodzi). Spór? Bynajmniej. Dopełniające się spojrzenia. A tak w ogóle to tylko mały wycinek problematyki związanej z sakramentem bierzmowania.
Mówi się czasem „sakrament dojrzałości chrześcijańskiej”. To nie całkiem tak. Już Dzieje Apostolskie świadczą, że bierzmowanie wiązano z chrztem i oba sakramenty (tego terminu jeszcze wtedy nie używano) inicjowały wejście do grona uczniów Jezusa (Dz 8,14nn). Dziś wszystko wygląda inaczej. Chrzcimy z reguły niemowlęta. Miejsce ich wiary zajmuje wiara rodziców – gorąca lub letnia, to prawda. Na dorastających młodych coraz większy wpływ ma „świat” – ze swoim nieustabilizowanym światopoglądem, zrujnowaną hierarchią wartości, a co za tym idzie – z resztkami już tylko etycznych zasad. I nawet nie o religijnie motywowane reguły chodzi, a o najzwyczajniej ludzką, świecką płaszczyznę świadomości.
Młodego człowieka wyrastającego w takim świecie stawiamy przed sakramentem. Ani on, ani koledzy i koleżanki, ani rodzice do końca nie rozumieją, o co chodzi. Nie wszyscy, jasne, ale problem jest. Powiązanie sakramentu z życiem to już „wyższa szkoła jazdy”. Przecież niejeden chłopak, niejedna dziewczyna wiedzą, że „rodzice do kościoła nie chodzą”. A ksiądz kilkanaście lat temu ochrzcił dziecko. Rodzice bez skrępowania odpowiadali: „wierzę”, choć to nie całkiem prawda była. Może czują, że czas by było ówczesną deklarację rodziców już naprawdę swoją uczynić? A tu w poprzek stają wpływy środowiska. Nie tylko tego najbliższego, ale ogólnej atmosfery nieprzychylnej religii, Kościołowi, księżom, sumieniom, życiu, rodzinie, prawdzie.
Głównym zadaniem duszpasterza jest pomoc w podjęciu decyzji. I to niekoniecznie „na tak”. Czasem dobrze jest pomóc „na nie”. Tylko, broń Boże, „no to ja cię nie dopuszczam!”. To może być koniec. Ale jeśli młody człowiek zostanie potraktowany z szacunkiem, to najczęściej wraca po roku czy dwóch. Wtedy już wie, o co prosi. A jeśli nie? Cóż, od Jezusa też ktoś „odszedł zasmucony, bo miał wiele majętności” (Mt 19,22). Z cyrografem na piekło? Nie. Jego droga widać dłuższa, ale nie beznadziejna.
Form pomocy może być i jest wiele. Wspomniałem o potrzebie szacunku dla młodego człowieka i jego poglądów. Choć przecie szacunek nie oznacza akceptacji. Dlatego trudno się duszpasterzom w tym nieraz odnaleźć. Znam ten ból. Przed laty przywiozłem z Niemiec pewien pomysł, który usiłowałem przenieść na nasz grunt. Chodziło o niewielką kartę; złożona mieści się w kopercie. Najważniejsze miejsce na trzy podpisy. Mają być owocem trwającej od września katechezy, przypieczętowanej indywidualną rozmową duszpasterza z kandydatem (ile to czasu mnie kosztowało, ale taka praca). Żaden egzamin! Rozmowa. Rozmowa zmierzająca ku podsunięciu owej karty i pytanie, czy jest gotów to podpisać. A tekst jest następujący: „Proszę o udzielenie mi sakramentu bierzmowania, abym umocniony/a Duchem Świętym, mógł/mogła pełniej żyć wedle nauki Jezusa, mego Zbawiciela”.
Dalej jest na owej karcie deklaracja rodziców popierająca wolę dziecka, ich zobowiązanie oraz zobowiązanie świadka. Tak, zobowiązanie, bo skoro ktoś podejmuje się jakiegoś zadania, to znaczy że właśnie zobowiązania można oczekiwać. Dalej są jeszcze dane kandydata i miejsce na potwierdzenie udzielonego bierzmowania. Próbowałem tą formułą zainteresować i swoich kolegów księży, i innych odpowiedzialnych za formację sakramentalną. Na próżno, nikogo to nawet nie zaciekawiło. „A mamy dzienniczki, jest przynajmniej kontrola Mszy i spotkań bierzmowańców”. Dzienniczki pomyślane jako pomoc w samokontroli kandydatów, są nagminnie traktowane jako narzędzie kontroli nad nimi. Kończy się kontrola, kończy się dojrzały chrześcijanin. Dlatego rację przyznaję o. Kramerowi. A że czasem trzeba poszczególnych kandydatów potraktować bardziej indywidualnie – to też prawda. Jednak bardzo trzeba uważać, by dziecka z kąpielą nie wylać.