Zapaść demograficzna jest nieodwracalna, a zapaść identyfikowania się z Kościołem zastraszająco się pogłębia.
Ostatnio wierni w dwóch diecezjach usłyszeli oficjalną zapowiedź swoich biskupów. Fragment jednej: "W tych wielkopostnych chwilach dzielę się z wami koniecznością podjęcia niełatwych decyzji połączenia unią personalną małych parafii... Powody to spadek powołań kapłańskich oraz przechodzenie kolejnych pokoleń księży na emeryturę. Pojawiają się również nieprzewidziane wypadki losowe". Biskup podkreślił równocześnie, że drastycznie spadła liczba wiernych uczęszczających na niedzielne msze.
Dla mnie nic nowego. Przed laty przepracowałem 20 letnich sezonów w niemieckiej parafii. Z punktu widzenia administracyjnego były to trzy parafie od lat połączone "unią personalną". Pracowało tam dwóch księży. W kancelarii etatowa sekretarka. Organiści, kościelni - to już poboczny wątek. Jak wyglądała posługa sakramentalna - pytam głównie o Msze św. W centralnym kościele, w miasteczku Msza była każdego dnia, w niedzielę dwie. W wioskach w niedziele, a w dni powszednie raz w tygodniu. We środę w szpitalnej kaplicy - z Komunią roznoszoną chorym do sal. Jeśli wypadł pogrzeb - to w tym samym kościele nie było drugiej Mszy. Spowiedzi? Za cały miesiąc kilka osób. Komunia domowa chorych - jak u nas, raz w miesiącu, rejony podzielone pomiędzy obu księży.
Ale to nie całe duszpasterstwo. Istniały różne grupy - działaniowe bądź dyskusyjno-modlitewne. Chór (w miasteczku i osobny w jednej wiosce), orkiestry. No i grupy Caritas. Te zaś działały na podwójnej orbicie - i parafialnej, i samorządowo-społecznej (niemieckie Gemeinde znaczy tak "wioska", jak i "parafia"). Po dwóch sezonach zorientowałem się w prawidłowości niewielkiej, ale wyrazistej. Otóż elementy parafialnego życia inaczej działały w wioskach, które kiedyś były samodzielnymi parafiami. Inaczej zaś w tych, które od zawsze były częścią parafii centralnej. W tych pierwszych była większa odpowiedzialność za sprawy kościelne i szerzej - wspólne. Byli w nich tacy niekwestionowani liderzy w różnych dziedzinach wioskowego życia.
Mógłbym tu opowiedzieć jak to młodzież z niespełna 400 osobowej wioski zbudowała super domek na różne okazje, a że za drogo wychodziło doprowadzenie elektryki, to już 40 lat temu zainstalowali ogniwa słoneczne z baterią akumulatorów i działało na 12 V. W innej wiosce, niewielkiej, zorganizowali kiedyś niedzielną wyprawę rowerami dla dzieci. Byli i rodzice, i starsze pokolenie, zabezpieczenie uczestników. Pani burmistrz też była. Msza była, obiad także. Tematyczne stacje w lesie. Ja przy kapliczce, leśniczy z żoną mówili o życiu drzewa (a ich wiedza i talent pedagogiczny, no i pomoce!). W wioskach tzw. „święto wsi”, proboszcz przyjeżdżał, biesiadował ze wszystkimi. Musiałem też (z przyjemnością) bywać na zmianie obieralnych funkcji samorządowych. I to wszystko w tym u nas niespotykanym powiązaniu myślenia o wiosce i o parafii. Powtórzę – tam, gdzie był kiedyś na stałe duszpasterz, wszystko działało sprawniej. I to jest odpowiedź na pytanie, czy proboszcz potrzebny jest na miejscu. Jest. Ale w warunkach i wyludnienia, i szczuplejącej liczby księży, nie wszędzie tak może być.
Zostają wtedy budynki, które niedawno były, może jeszcze są, ośrodkami życia parafii. Co z nimi zrobić. Koszt utrzymania jest duży. Sprzedać? A któż to na wsi kupi? Zburzyć? Już słyszę gromy pod moim adresem. W Niemczech pół wieku temu zaczęto tworzyć plan wygaszania parafii, uwzględniający budynki. Tam, gdzie przewidywano likwidację siedziby parafii, nie inwestowano w zabudowania, wykonując tylko konieczne, bieżące naprawy. W wielu miejscach okiennice pozamykano, drzwi zabezpieczono, owszem, trawa i zielsko wykoszone, ale nic ponadto. Szkoda. A jaki inny pomysł? Teraz to może dla uchodźców. No i utrzymanie duszpasterza – u nas z ofiarności parafian, w Niemczech na państwowej pensji. Ale państwo też redukuje etaty.
Doświadczenia niemieckie były bezcenne – wiedziałem, co będzie u nas. Może są diecezje na to przygotowane? Zapaść demograficzna jest nieodwracalna, a zapaść identyfikowania się z Kościołem zastraszająco się pogłębia. Mówienie, że brak proboszcza na miejscu będzie tymczasowy, jest kłamstwem. Nie chodzi o to, by być czarnowidzącym prorokiem. Trzeba zacząć realnie patrzyć i na sprawy ekonomiczne, i na społeczną siłę, która w Kościele wciąż drzemie. Nie odwrócimy trendów w wielkiej skali. Ale możemy mądrze, minimalizując straty, przygotować się na czas nadchodzący. Jeszcze go trochę zostało.
Jest jeszcze inny wątek sprawy. Pustoszejące seminaria duchowne. Ile jest takich, w których są „puste roczniki”?... Nie wiem. Albo takie „półpuste” – dwóch, czterech słuchaczy... Cierpi na tym pod wielu względami formacja i wykształcenie. I to widziałem w Niemczech. Cierpi na tym także diecezjalna kasa. Seminaria skomasować i zyskujemy kilkudziesięciu duszpasterzy? Wiem, niepopularne to, co piszę, ale ten problem zapuka do nas raczej prędzej niż później.
Post Scriptum
Pisałem o tym, co dawno temu obserwowałem w niemieckich parafiach. Od ostatniego tam pobytu minęło dwadzieścia kilka lat. Teraz na tej samej plebanii jest tak samo dwóch księży. Doszedł stały diakon. A miejscowości i kościołów do obsłużenia mają nie pięć, a piętnaście. Jak to teraz funkcjonuje? Nie mam pojęcia. Dowiadywać się nie pojadę