Młody człowiek w któryś niedzielny poranek oznajmia, że do kościoła nie idzie i nie pójdzie, bo jest niewierzący…
Emeryt ma spojrzenie czasowo dalekie. Potrafi ono jednak ograniczać się do wspomnień. Te zaś bywają filtrowane na różne sposoby - najczęściej jako miłe, pozwalające na stare lata cieszyć się minionym życiem. Sam taki mechanizm obserwuję u siebie. Wszelako na tle tego czystego, błękitnego nieba wspomnień potrafią się kumulować ciemne, nawet czarne chmury pamięci. Wspomnienia układają się w przedziwną mozaikę piękna i brzydoty, kolorów światła i głębi ciemności, pogody kształtów i niepokoju zrujnowanych krajobrazów.
Ku czemu zmierzam? Otóż intryguje mnie i chyba wielu ludzi niepokoi to, co nazwałem złamanym dziedzictwem. Bo jest w nas takie naturalne oczekiwanie, że dzieci porządnych rodziców wyrosną na równie porządnych ludzi. Syn czy córka wierzących i wiarą żyjących rodziców będą również jak ich rodzice. To dwie, bardzo ważne przecież dziedziny spełnienia się życia ludzkiego. Nie jedyne wszelako, choć zda się, iż najbardziej tajemnicze. Przez lat ponad pięćdziesiąt towarzyszyłem wielu ludziom w dojrzewaniu ich oczekiwań co do dzieci. Niektóre z tych „dzieci” dożyły już sześćdziesiątki - perspektywa odległa. Wielu rodziców odprowadziliśmy już na cmentarze, niektórzy są pradziadkami…
Z wieloma rodzinami mogę się cieszyć taką zwyczajną, ludzką dojrzałością wiary ich dzieci i wnuków. Z wieloma kontakt w jakimś momencie się urwał. Zwykłe ludzkie zapomnienie? Niekoniecznie. Część takich przypadków miała swoje podłoże w tym, co nazwałem złamanym dziedzictwem. Na różnym tle. Bywało związanie się z partnerem (partnerką) - i tu układów bywa wiele, a większość trudna czy nawet nie do rozwiązania. Nierzadko brak w ogóle woli ze strony uwikłanych osób. Osoba księdza na horyzoncie budzi lęk, każe przejść na drugą stronę ulicy albo dać nura w jakąś bramę. Rozumiem zarówno rodziców, jak i ich poplątane dzieci. Reakcja świadczy o tym, że mają świadomość swojego złamanego dziedzictwa. Inna przyczyna złamanego dziedzictwa to sprawa wiary. Ciekawe - ale akuratnie ci nie chowają się przed dawnym swoim katechetą czy duszpasterzem. Niektórzy nawet z tupetem składają swoją a- lub anty-religijną deklarację. Ale są i tacy (takie), co to są wyraźnie skrępowani, jakby nie byli pewni tego, co zrobili.
To tylko takie mniej niż szkicowe zasygnalizowanie problemu. W rzeczywistości sprawa jest warta kilku doktoratów i jakiejś habilitacji. Mówiąc poważnie - potrzeba dobrze pomyślanych i przeprowadzonych badań socjologicznych, psychologicznych i nie tylko. Czy jednak zwyczajny obserwator może coś dostrzec? Może. Nazwałbym to rozdarciem więzi pokoleniowej. "Coś ty, mama! Dzisiaj jest inaczej jak za twoich czasów". A mama nie taka znowu zabytkowa, przecież 40 lat i coś tam z córką 21-letnią to żadna astronomiczna różnica. A jednak… O różne sprawy może chodzić. Od ubioru poprzez porę powrotu do domu, po zaproszenie kolegi na noc (on tak daleko mieszka, nie możemy go tak po imprezie puścić, a u nas najwięcej miejsca…). Niby tak zwyczajnie, ale za mojej młodości nie do pomyślenia, choć dziewczęta zakonnicami, a chłopcy mnichami nie byli. A jakiś tydzień później usłyszałem: "Proszę księdza, myśmy żadnych granic nie przekroczyli, naprawdę". Wierzę, ale nie wiem, jakie to są te ich "granice". A może nasze pokolenie już tyle razy dało się nabić w butelkę, że wszędzie podejrzewa jakąś niecną sprawę? A oni są może lepsi niż nam się zdaje? Tak czy owak, są to przypadki rozdarcia więzi pokoleniowej. Nie szukać strony, którą by można obwiniać - to ważne. Równocześnie cerować to rozdarcie zaufaniem, mądrą stanowczością, wymaganiami.
Ostatnimi czasy wiele się mówi i pisze o rozdarciu więzi pokoleniowej w obszarze religii i wiary. Ciekawe, że temat interesuje portale i tytuły, które dalekie są od problematyki religijnej. Nawet jeśli dywagacje na ten temat nie sprawiają wrażenia jakiejś schadenfreude, to owo zainteresowanie każe nam, wierzącym zachować czujność. Przede wszystkim rozdarcie więzi pokoleniowej w dziedzinie wiary i praktyk religijnych dotyka głębi ludzkiego ducha, ludzkiej psychiki i międzyludzkich powiązań. Nawet wtedy, a może właśnie wtedy, gdy młody człowiek w któryś niedzielny poranek oznajmia, że do kościoła nie idzie i nie pójdzie, bo jest niewierzący… Bez wątpienia moment trudny dla niego, co odbija się w całej dramatycznej scenie. Moment trudny dla rodziców, nawet gdyby nie byli zbyt gorliwymi katolikami. Dla jednej i dla drugiej strony dziedzictwo zostało złamane.
Przyczyny? Różne można wskazywać. Jednym z powodów łatwiejszego podejmowana takiej decyzji jest łatwość "wypisania się" z lekcji religii w szkole ponadpodstawowej przez samego ucznia. Inna sprawa, czy ewentualna zmiana przepisów wiele by pomogła. Pozostawienie w szkole jednej lekcji tygodniowo i przeniesienie drugiej do parafii nie będzie skuteczne. Wydaje się, że przemodelowanie katechezy w środowiskowe, parafialne i ponad parafialne grupy i wspólnoty chrześcijańskie wydaje się palącą potrzebą. Mieliśmy zaczątek tego w postaci oaz Ruchu Światło-Życie i innych, podobnych wspólnot. Jakaś część tego jest żywotna, powstały też nowe inicjatywy. Szczególnie ważne wydają się te skierowane ku rodzinie. Ale to i kropla w morzu potrzeb, i rozproszenie, i niedostateczny dynamizm przynajmniej informacyjny. Potrzeba, by duszpasterstwo obejmowało troską owe ruchy, grupy, wspólnoty. W szkole - tak naprawdę przegraliśmy. We wspomnianych wspólnotach duszpasterzy prawie nie ma; dlaczego? Trudno się dziwić, że dziedzictwo łamie się zbyt łatwo.