Pojechałem na pogrzeb, znajomy organista, już emeryt, 88 lat.
Miałem misję specjalną - odczytać kondolencyjny list naszego biskupa (choć to poza granicą diecezji; był też drugi biskupi list).
Wiedziałem, że rodzina duża. Słowo "duża" nie oddaje całego obrazu rzeczy. Córek pięć. Dzieci owych córek, czyli wnuki, w liczbie 31. Te zaś mają swoje dzieci. Ile w pokoleniu prawnuków? Sporo, bo równo 50! Od maleństwa w nosidełku na piersi mamy, poprzez wszystkie roczniki żłobka, przedszkola, szkoły podstawowej, średniej i jeszcze starszych.
Wchodzę do kościoła - okazały i piękny, na wzgórzu, pełen słońca... Przed prezbiterium trumna. Otwarta. Pan Jerzy uśmiechnięty jak zawsze. Ten uśmiech przylgnął do jego twarzy i został po śmierci. A wokół trumny... Mój Boże! Wokół trumny gromada dzieci - od kilkuletnich malców po większe. Starsze panienki i kawalerowie podchodzą, wetkną pradziadkowi obrazek, położą dłoń na ręce. I idą poważnie do ławki. Młodsze stoją wokół katafalku, głaszczą dziadzia po rękach, resztkach włosów, po twarzy. Ni śladu lęku. Poważnie, a serdecznie zarazem. Nikt ich nie odciąga, nie przegania od tego ostatniego pożegnania z uśmiechniętym jak za życia pradziadkiem. Nikt nie płacze. Zaczynam rozumieć głębię standardowego zwrotu z klepsydry:"Odszedł cicho, otoczony swoją rodziną".
Podchodzi do mnie na czarno ubrana panienka, znam ją, tłumaczy mi: "Ja jestem Jadzi, a to...". Z uśmiechem mówię: 5 córek, 31 wnucząt... Ona kończy: "50 prawnucząt". "Wiesz", mówię, "ja was wszystkich znam z widzenia, ale nie miałem pojęcia, że to jedna wielka rodzina". Uśmiech, rumieniec, przytaknięcie głową. "Tak, jedna rodzina". Na chórze ustawia się schola. Sami panowie. A jak śpiewali! Tu już muszę zdradzić, że działo się to w Czechach, dwa kilometry od naszej granicy. To tylko stwierdzenie lokalizacji, żadnych podtekstów porównawczych, że oni tak, my inaczej. Po prostu relacja, taki pogrzeb może zdarzyć się wszędzie. Mnie zdarzył się po raz pierwszy w życiu.
Liturgia ogarnia wszystkich. Ministrantów w naszym rozumieniu nie ma, no - jeden nastolatek. Ale jest szafarz komunijny, jest jeszcze dwóch dorosłych mężczyzn, no i ta męska schola z tradycyjnymi, w tej szczególnej czeskiej melodyce liturgicznej, śpiewami. Jest diakon, trzech księży. Pełne skupienia zaangażowanie wszystkich. W całej akcji spokój i hieratyczność. Nie na darmo na klepsydrze napisane, że pożegnają się z drogim zmarłym ve chramu św. Mikołaja. Właśnie, nie w kościele, a w świątyni. W polskim języku słowo "chram" też kiedyś funkcjonowało, teraz bywa spotykane w tekstach historycznych. Przestrzeń świątyni wypełniona Różańcem, tak półgłosem, jakby nie chcieli dziadka obudzić. Jedna z prawnuczek, wyglądająca na trzy latka, przed bocznym ołtarzem tańczy przez nikogo nie niepokojona. Pewnie jeszcze przed tygodniem tańczyła dziadziusiowi w domu.
A na cmentarzu... Przy grobie cała dzieciarnia. Tu, po skupieniu na świątynnej modlitwie, górę bierze ciekawość. Przecież na co dzień grobu od środka zobaczyć nie można. Ale i tu niewiele widać. I to samo, co przed Mszą - ciekawskie, ale ułożone dzieci, nikt nie cuduje, nie boi się, nikt dzieci od grobu nie odsuwa. Przecież to część naszego życia. A jeśli nauczą się już w dzieciństwie tej spokojnej reakcji, to kiedyś łatwiej im będzie przeżyć rozstanie z bliskimi. Nieuchronne. Dobrze, jeśli przygotowane.
W klasycznym felietonie z oglądu jednostkowego wydarzenia powinna wynikać jakaś ogólna myśl, wniosek. I wynika. Już gdy wracałem do domu, ułożyło mi się to w dwie spójne idee. Pierwsza idea i rzeczywistość to rodzina. Nie 2 + 2. Ani nawet 2 + 5. A jeśli już 2 +, to plus dwa albo i trzy pokolenia. Wtedy może wyjść tak, jak panu Jerzemu: 2 + 86. Ale to nie 86 jednostek ludzkich (przepraszam za niezgrabne określenie). To najpierw musi być owo specyficzne, w ludzkiej naturze zakorzenione "jeden-jedna". Jak w obrzędzie zaślubin: "A tak już nie są dwoje, ale jedno ciało". Jeśli to wydaje się trudne, to czytajmy dalej z obrzędowego tekstu: "co zatem Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela". Pośrodku ważkie słowo: "ciało". Żeby sobie niechrześcijanie nie myśleli, że dla nas sprawy ciała nie grają tu roli, że są wstydliwe, może nieczyste, a może brzydkie. Różne określenia słyszałem. To, co w tajemnicy małżeństwa wyraża się językiem ciała, jest święte i piękne. Coś podobnego usłyszałem przed tygodniem z ust innej i wcale nie starej babci. Tylko nie wolno wywracać tego do góry nogami, a chrześcijanom wmawiać, że bujają w obłokach. 50 wnucząt pana Jerzego i jago małżonki nie wzięło się z ducha, a z ciała. I z miłości, która jest więzią rodzin i ich duszą.
Druga idea wskazuje na wiarę. Ta zaś jest najmocniejsza i żywa tylko we wspólnocie. A jest-li wspólnota mocniejsza od rodziny? Dlatego zdanie "co Bóg złączył" jest wskazaniem fundamentu wspólnoty małżeńskiej i rodzinnej. Domknijmy obie idee: rodzina i wiara, bądź na odwrót: wiara i rodzina. W wydarzeniu opowiedzianego pogrzebu obie te rzeczywistości od kilku pokoleń splatały się w jedno. I jak ich znam, splatają się dalej. Zauważyć też trzeba, że zwykle ci, co to wiarę odrzucają, równocześnie uderzają w rodzinę. I to z jaką zaciekłością! Pewnie ich pogrzeb będzie zwyczajny i smutny. Może tylko nijaki. W różnych uczestniczyłem. Wszystkim życzę pogrzebu niezwykłego, z trzyletnią baletnicą w tle.
...a może, może to anioł tańczył?