Zawsze na drogach wędrówek ludów można spotkać ludzi dobrych.
Sprzed mojego domu widać górę, coraz popularniejszą, bo należy do korony gór polskich. Na niej resztki słupka wystające spod mchu i liści. Zresztą, po co słupek. Góra jest tak znaczna, że sama od wieków służy jako graniczny słup. W roku 1229 papież Grzegorz IX ustanowił ją granicą biskupstwa wrocławskiego i ołomunieckiego. Dzieje tej części Europy burzliwe były, granice się zmieniały, przynależność ziem stałą nie była. A Biskupia Kopa swoją rolę milcząco pełniła nieporuszona. Był czas, że rozgraniczała władztwo Habsburgów wyrastające z Austrii, od władztwa Hohenzollernów, sięgającego tu z Prus. Gdzież tam dzisiejszym słupkom granicznym do tej góry!
Od starożytności władcy przestawiali ludzkie pokolenia z miejsca na miejsce – nieraz setki kilometrów według dzisiejszej miary. Czasem te ludzkie gromady pod wpływem bardzo różnych bodźców same szukały nowej ziemi dla siebie i swoich dzieci. W każdym przypadku cena takich wędrówek była ogromna. Kości tych, którzy pomarli, zginęli, nie dali rady, zostawały na pustyniach i puszczach – od starożytności po dzień dzisiejszy.
Nie, nie relatywizuję ludzkich tragedii, ale wierny realiom tego świata pamiętam, że śmierć należy do porządku życia. I jak życie jest zaskakująca, trudna, często dramatyczna. Nigdy nie będziemy w stanie jej z ziemi wymazać. Zawsze starano się nadać śmierci jakiś „ludzki kształt”. Wrogowie w czas wojen czy rozruchów z premedytacją wykorzystywali – i czynią to nadal – swą przewagę, odczłowieczając śmierć, odbierając pozostałym przy życiu groby bliskich… Nie macie takich grobów gdzieś tam porzuconych? Bo ja mam.
Ale też zawsze na drogach wędrówek ludów można spotkać ludzi dobrych. Spotkałem takich. Mama opowiadała. Otóż trzeba było na przełomie lutego i marca roku 1945 dostać się ze Lwowa, gdziem się urodził, do Turki nad Stryjem w Karpatach. Mosty kolejowe wcześniej powysadzali Niemcy. Mrozu trzydzieści stopni. Dwa zawiniątka – ja w jednym, w drugim coś, co babcia mogła dać na drogę.
Stoi mama ze mną na wylotowej drodze. Zatrzymał się wojskowy, sowiecki samochód, taka ciężarówka z żołnierzami. „A wy, tawariszka, kuda?”. Do Turki – odrzekła, a to jakichś 150 km. „Dawaj na maszinu” – odkrzyknął sołdat. Przecież moją mamę musiało aż skręcać od środka, ale podała mnie sołdatom i jakoś wdrapała się na „maszinu”. Co było dalej? Nie wiem, ale znając opowieści o sowieckich sołdatach wyobrażam sobie, że podawali mnie z rąk do rąk, cieszyli się dzieciakiem, któryś wyjął ustną harmonijkę, zaczął grać, inni śpiewali. Jakoś tak musiało być. Mamie serce przestało walić. Podwieźli nas kawał drogi. Potem pomogli górale mówiący po łemkowsku, któryś zaprzągł swego konika do sań i dowiózł prawie do Turki, dalej mama przeciągnęła mnie na saneczkach przez kogoś darowanych… Nocować trzeba było, a i dziecku niczego po drodze nie brakło. Mocodawcy ówczesnej wojny, przesuwania granic i wędrówki ludów tego wszystkiego pod uwagę nie brali. A dobrych ludzi można było spotkać wszędzie.
A co z tytułowym słupkiem na Kopie? No cóż, w tej części Europy też się mieszało. Teraz to wygląda na poukładane. Na południe od góry – Czesi i mówią po czesku. Na północ – Polacy i mówią po polsku. Ale tak jest od niedawna. Od roku 1945 i następnych. Przedtem wszędzie mówiono po niemiecku, takim sudeckim dialektem. Czeski język przyszedł tu częściowo w latach dwudziestych – czyli jakieś 100 lat temu. Po stronie północnej osiedleni zostali po roku 1945 tak zwani repatrianci – szydercze słowo znaczy „przywróceni ojczyźnie”. A więc Polacy ze wschodnich Kresów, wysiedleni stamtąd z „łaski” Stalina. Ilu wywieziono na Sybir? Ilu wymordowano głodem lub kulą? Ilu zwyczajnie pomarło? Wśród rodzinnych pamiątek mam swój kwit repatriacyjny. I trafiliśmy na opolski Śląsk, na emeryturze też tu zostałem – mieszkam pod Biskupią Kopą i tym słupkiem sprzed wieków. Ale to nie moja granica – choć nawykłem do niej, a od kilku lat się cieszę, że z tej i drugiej strony mogę jeździć i chodzić do woli.
Zżyliśmy się – jako rodzina – z ludźmi ze Śląska, brat w śląsko-niemiecką familię się wżenił. Bo tam, gdzie politycy i niesławni panowie tego świata nie mącą, tam zwykle człowiek przestaje być człowiekowi wilkiem. I przyjaciół zyskuje. Doświadczyłem tego, widziałem też rodziców, jak miejscowym pomagali. Wędrówek ludów nie zatrzymamy. Zawsze były. I takie, gdy wędrujący idą tam, gdzie spodziewają się lepszej doli. I takie wymuszone przez władców i satrapów snujących swoje plany kosztem całych narodów – jak ta obecna. Co zatem? A no to, by nigdy i nigdzie nie brakowało LUDZI. Ludzi o otwartych oczach i sercach, gotowych pomóc tyle, ile w jakiejś sytuacji pomóc można. Bez happeningów, tak zwyczajnie, jak ci krasnoarmiejcy w drodze ze Lwowa, jak ci górale z Karpat. Wrzask i kłótnie, jakie niedawno w tej ważnej sprawie w sejmie odbywały się pod tytułem „debaty”, nie służą niczemu. Owszem, służą satrapom, którzy tę wędrówkę ludów zainaugurowali. Oglądałem w telewizji do końca. Z niesmakiem i lękiem, co będzie dalej, gdy taka „elita” narodu do głosu się dorwała.
W pewnym sensie poczułem się też dzieckiem z Michałowa… A coś tak wróble ćwierkają, ale nie wszystko wiemy, że w Michałowie i w ogóle w przygranicznym regionie, skrzyknęło się już sporo ludzi, którzy znajdują drogę, by nie łamiąc prawa, nie podsycając potoku migrantów, jednak pomagać w sprawach najprostszych, a koniecznych. A słupki graniczne… Mój Boże, one wyrastają z ludzkiej pazerności, zazdrości, często nienawiści. I na pewno nie należą do arsenału dobra, są jeno złem koniecznym w przeżartym chciwością świecie. A mur na granicy to dawno, już dawno temu Chińczycy zbudowali. Nawet nie „na wiatr”. Wichry wieją dalej.