Sporo czasu zajmują mi rozmowy telefoniczne. Mam na nie czas. I chętnie słucham.
Taka ludzka satysfakcja, że ktoś o starym pamięta, więcej – że czuje potrzebę wygadania się. A przez telefon łatwiej niż na żywo. No i ostatnio ktoś mi powiedział: „Te księdza felietony to mógłby zwyczajny dziennikarz pisać, nie ma tam nic pobożnego”. Próbowałem tłumaczyć, że sama Ewangelia jest takim zejściem pomiędzy zwyczajne sprawy człowieka. „Dobra, dobra, wiem, ale niech ksiądz napisze pobożny felieton”. A więc spróbuję, tytuł już dałem stosowny.
Roraty, jakieś 35 lat temu. Wiejska parafijka – nieduża, ale gorliwa i barwna pod wieloma względami. Dzieci mnóstwo – inne czasy były. Rano, lampiony, serduszka – wszystko jak się należy. I figurka Niepokalanej – taka zgrabna, choć tandetna. Na koniec Mszy losowanie figurki z użyciem serduszek w koszyczku. No i los padł na Roberta. Mały, chyba wtedy z klasy pierwszej. Nieśmiało podszedł do mnie, ostrożnie wziął figurkę tak, jak mamy biorą niemowlaka, popatrzył w maleńką twarzyczkę Matki Boskiej. Nazajutrz znowu wszyscy na miejscach, roratnia Msza dobiega końca, losowanie. Ktoś wskazany przeze mnie wyjmuje jedno serduszko i odczytuje: „Robert”. Ogłosiłem więc, że Matka Boska wraca do Roberta. Zrobił się rumor. „On już miał”, „Co? Drugi raz?”, „On nawet w niedzielę nie zawsze jest w kościele”... Położyłem palec na ustach, dzieci ucichły. Mówię: nie szachrowałem, ani Ewelina – zmrużyła oczy i jeszcze głowę podniosła do góry. „Powiedzcie mi, czy Matka Boska nie ma szczególnych powodów, żeby Robert ją wziął do siebie?”. Zrobiło się całkiem cicho… Jakaś dziewczynka takim dziwnym, drżącym głosem powiedziała: „Ma i nie przeszkadzajcie Jej”. Przejęty Robert wziął figurkę i wrócił do ławki. Trzeciego dnia los znowu padł na Roberta! Zaskoczyła mnie reakcja na ogłoszenie wyniku losowania. Dzieciaki zaczęły bić brawo!
Czy coś się zmieniło w życiu Roberta i jego rodziny? Nie wiem, a nauczyłem się przez lata kapłańskiego życia takich pytań nie stawiać. Tajemnice łaski dokonują się powoli, jeden epizod, jeden znak dany człowiekowi to zwykle za mało. A jak się spotkamy w niebie, to już pytać nie będziemy. Odpowiedzią będzie obecność Wszechmogącego. A figurka… Mój Boże, chyba diabeł był tymi wynikami losowania mocno zdenerwowany.
A to było tak: następnego dnia Matka Boska poszła kilka domów dalej, do małej Marzeny. Gdzieś przed południem przybiegła jej mama, zadyszana, z czymś w reklamówce. „Proszę księdza, proszę księdza, stało się nieszczęście! Zleciałam ze schodów – ksiądz wie, jakie mamy. Niosłam figurkę. Ona jest w kawałkach. Ja odkupię, gdzie można dostać?”. Wytłumaczyłem, że to trzeba jeździć, szukać, trafić. Poradziłem skleić – na wsi każdy ma w domu wszystko, co na co dzień potrzebne, to i klej także. „Marzence pani powie, że ja tak kazałem, a jak będzie trzeba, to przyjdziecie obie”. Nie trzeba było. A dziś? Dziś, po „zaliczeniu” kolejnej parafii figurka jest ze mną w emeryckim mieszkaniu. Stoi na oknie, przypominając o sobie. „Czemu ksiądz jej nie odnowi, nie pomaluje?”. Opowiedziałem historię figurki. „No jasne, ona pewnie tak chce wyglądać”.
Felieton raczej na Adwent, ale chciałem spełnić życzenie czytelnika i napisałem pobożny. Ale za tą historyjką (prawdziwą) kryje się kilka tajemnic, które pobożnymi nazwać można i które są zrozumiałe tylko wtedy, gdy w sercu jest wiara. A tu co człowiek, to kolejny błysk wiary – i Roberta, i dzieci, które klaskały, i Marzeny, i jej mamy. Pewnie i moja, bo tak mi to zapadło w serce i pamięć, że mimo upływu kilku dziesiątków lat pamiętam wszystko w szczegółach. Mało tego – gdy opowiadam, jakiś spokój mnie otula. Taka ma być pobożność.
No i jeszcze jedna pobożna pewnie, choć i zabawna migawka. Działo się to w Ochotnicy Górnej, a raczej nad nią, na zboczu Runków. Prowadziłem oazę Ruchu Światło–Życie i poszedłem na owe Runki znaleźć stosowne miejsce na jutrzejszą Mszę o wschodzie słońca. Znalazłem – zbocze wystawione ku wschodowi, dojście malownicze, stary pień jako podstawa ołtarza, sporo materiału na krzyż, no i super krzew głogu (skąd on tam się wziął?). To na cierniową koronę do krzyża. Pomagając sobie myśliwskim nożem, zabrałem się za jej splatanie. Skądś zjawił się góral z krową. Ta podeszła, obwąchuje mój pień, góral Pana Boga pochwalił, zaintrygowany zapytał, co to jegomość robi. Krowa wróciła do swojej trawy, coś tam w tej trawie nawet zostawiła. A ja tłumaczę, że jutro o wschodzie słońca będzie tu Msza, a ja splatam koronę na krzyż. Jak on usłyszał, że tu będzie Msza, energicznie i po góralsku nakrzyczał na krowę i odpędził w inne miejsce. „A idźze stond, wies kasi przysłaś?”. Stanąłem w obronie krasuli i mówię, że ona jest u siebie, na swoim pastwisku, a w Betlejem przy jaśliskach były i owce, i krowy, to się Pón Jezus gniewoł nie bydzie. „No, były, były przy jaśliskach, ale tu Mszo bydzie…”.
Pobożność? Oczywiście. Tyleż nietypowa, co i szczera. Góral klęknął, szeroko się przeżegnał i zmówił pacierz. Wypadało, by i jegomość poszedł za jego przykładem. Powie ktoś, że taka pobożność nie na dzisiejsze czasy. To ja powiem, że nie pobożność jest zbyteczna, ale czasy są złe (a co najmniej puste), a przez to bywają trudne. Czasy? Nie czasy. Bo każdy czas przez Boga błogosławiony. Dlaczego więc źle się dzieje? Bo tej prostej, ciepłej, żywiołowej wiary i pobożności brakuje. Takiej, jak Roberta, Marzeny, ich rodziców, górali z Ochotnicy, z Gronia i z całego świata. I pobożnych felietonów mało. Wiem, obawa żeby nie spłycić, nie zabujać w obłokach, nie ośmieszyć, nie dać powodów do kpin z wiary. Ale te zbyt mądre i wyszukane komentarze pisane z punktu widzenia „miastowych” i „szkolonych” też swoje słabości mają.
Ostańcie z Panem Bogiem!