Pojechałem na zakupy. Niedaleko szkoła, obok sala gimnastyczna.
Dzieciaki przelewały się w jedną i drugą stronę. Przechodziła też nieco starsza dziewczyna z jakiejś „szkoły mundurowej”. Długie blond włosy upięte do łaciatego munduru. Z wojskowych buciorów „wyrastały” drobne nóżki. Trochę surrealistycznie to wyglądało... Wśród dzieciaków uwagę zwracała – pewno bezwiednie, ale jednak – może jedenastoletnia dziewczyna, ubrana zgoła swobodniej, w białe legginsy i mocno dopasowaną bluzkę.
No i co? Mamy problem? Mamy.
Z jednej strony problem estetyczny – jednej z dziewcząt powiedziałbym: „Jak ty, dziewczyno, wyglądasz?”. „Taka szkoła” – odpowie. Niby tak, ale czy takie wychodzenie poza ramy tradycji tak naprawdę czemuś służy? Bo przecież społeczności ludzkie tradycji nie tylko potrzebują, ale jest ona ważnym spoiwem ich istnienia, tożsamości, rozwoju. Rozwoju, który powinien mieć oblicze cywilizacji, a nie tylko ewolucji. Bo ewolucja materii – choćby wysoko zorganizowanej – dotyczy warstwy biologicznej. Cywilizacja sięga innych, specyficznie ludzkich sfer życia. Ilekroć w historii cywilizacje zatrzymywały się na niższych poziomach rozwoju, tylekroć zaczynał się ich koniec. Możemy podziwiać ich osiągnięcia sprzed wieków, ale te przetrwały jako skamieliny – czy to na przykład egipskie piramidy, czy to wspomnienie rzymskich legionów. Rozwój cywilizacyjny innymi ścieżkami pobiegł.
Czy nie poszedłem za daleko w swoich wywodach? Od „niezgrabnej” sylwetki w wojskowym uniformie do rzymskich legionów i od zwiewnej postaci jedenastolatki do egipskich piramid? Pewnie zbyt daleka ekstrapolacja. Wszelako chodzi o to, byśmy… Zaraz, kim są owi „my”? My, ludzie żyjący na jakimś znaczącym cywilizacyjnym zakręcie, by nie rzec, że nad cywilizacyjną przepaścią. Otóż chodzi o to, byśmy uświadomili sobie, jak ważna jest cywilizacyjna ciągłość. Ale także otwartość na potrzebne, a zarazem sensowne zmiany. W jakim obszarze życia? Chciałoby się powiedzieć, że w każdym – ale takie stwierdzenie nic nie mówi.
Nie wolno popełnić dwóch błędów. Pierwszym byłoby dopuszczenie do oderwania się od fundamentów cywilizacji europejsko-chrześcijańskiej, co mogłoby znaczyć, że wszystko zaczynamy jak nie od nowa, to zgoła inaczej. Największym niebezpieczeństwem może być odrzucenie całej warstwy intelektualnej, artystycznej, religijnej. Tak się nie da i to z wielu względów. Drugim błędem byłoby bezrefleksyjne przyjmowanie obcych wzorców w różnych obszarach życia – od mody, poprzez wychowanie młodego pokolenia, na modelu rodziny kończąc. Także przejmowanie obcych nam wizji religijnych bądź pseudoreligijnych. To może spowodować rozsypanie się w proch wszystkiego, co nas jeszcze jako tako spaja. Z kupy gruzów pięknej budowli wznieść nie sposób. A wrogów pielęgnowania ciągłości nie brakuje.
Z drugiej strony cywilizacyjna ciągłość nie może się zamknąć na potrzebne, a zarazem sensowne zmiany. I to jest oczywiste. Zamienilibyśmy życie w muzealną wystawę pozbawioną już nie tylko przyszłości, ale w jakąś przedziwną martwotę. Życie albo rozwija się i ewoluuje, albo kończy się śmiercią. Ewolucja, dojrzewanie, rozwój powinny ogarniać wszystkie dziedziny życia – od spraw materialnych po sztukę, a nawet mistykę. Podkreślić trzeba rolę Kościoła, czy szerzej chrześcijaństwa. Obserwujemy tu dwa sprzeczne nurty. Jedni chcieliby utrzymać za wszelką cenę status quo – czyli żadnych, a na pewno żadnych ważnych zmian. Inni zaś ratunek widzą w radykalnej zmianie interpretacji wiary, liturgii, stylu życia chrześcijan, miejsca duchownych w reformowanym Kościele. Zresztą – nic nowego. To już kilka wieków temu po raz pierwszy użyto określenia „reformacja”. Ta dwoistość oczekiwań widoczna jest nawet w poszczególnych osobach – czy to świeckich, czy duchownych, także tych wyższych szczebli. Trudna to sprawa.
A owe dziewczyny z początku felietonu? To tylko fragment naszej rzeczywistości. To, co uderzało w ich widoku – bo przecież żadne ani słowa, ani czyny miejsca nie miały – to tylko niewiele znaczące okruchy dokonujących się zmian skrzyżowanych z tradycją. Jednak na tyle znaczące, że zapadły w pamięć obserwatora i wywołały daleko idące refleksje. Przypomniały także co innego. Otóż przed laty i przez lat wiele prowadziłem rekolekcje i dni skupienia – parafialne, dla księży, redakcyjne, oazowe. Kilkanaście lat temu skończyłem. Dlaczego? Dobitnie wyłuszczyłem to księdzu odpowiedzialnemu za formację kapłanów: „Wiesz, mam dużo odpowiedzi na wiele pytań. Ale moje odpowiedzi są przeterminowane. Nawet pytania, na które odpowiadam, są z dawnej epoki. Nie mogę stanąć przed księżmi i dziś odpowiadać na pytania, które stawiało moje pokolenie czterdzieści lat temu. Czterdzieści lat szli Żydzi przez pustynię. Ci, co doszli, stali się innymi ludźmi, inny też był świat, inny kraj, inne problemy”. – Ale Dekalog ten sam – odparł.
Świat potrzebuje dziś proroków, ale nie tych, których sam sobie ulepi, albo którzy sami siebie promują. Proroków rodem z dawnych epok dostatek. Samozwańczych proroków jutra też nie brakuje. Tych, którzy przynoszą prawdę, świat wyśmiewa i lekceważy. Tak zawsze było. Mamy więc problem. Bogu zaufać trzeba…