Wracam myślą do Kościoła - wspólnoty pełnej ducha i od wieków zorganizowanej. Obecna jego struktura jest nieadekwatna do potrzeb chwili.
Byliśmy umówieni na wizytę u ks. Biskupa. Doroczna, uroczysta, ale prosta w sposobie i wyrazie. Cieszy mnie to, że w opolskiej diecezji te właśnie "parametry" są standardem: prosto w sposobie i wyrazie. Może dlatego, że młoda ta nasza diecezja, liczy sobie 50 lat. Nie wyrosła z- i nie dorosła do- epoki wielkodworskiej. Siadłem w hallu i czekam na resztę towarzystwa - cztery (ze mną) osoby lokalnej mutacji "Gościa Niedzielnego". Na korytarzu niewielki ruch. Księża, zakonnice, panie, panowie… To ktoś z jakimiś dokumentami, ten z dwoma segregatorami, tam ktoś z wydrukiem. Nie dostrzegłem nikogo, kto by wyglądał na interesanta. Dziś do biskupa tylko na określoną godzinę według listy. Przecież ma dziś urodziny…
Kuria diecezjalna, a jest ich w Polsce ileś tam. Ileś urzędów. Iluś ludzi ma pracę, iluś księży zamiast w parafiach siedzi za biurkiem. Lekceważę? Bynajmniej. Z wielu powodów. Są potrzebni tam, gdzie jest - jeśli nie serce diecezji, to przynajmniej - "centralny punkt dowodzenia". Kilkaset parafii, księży więcej, wszystko musi jakoś funkcjonować. Mało tego, diecezja musi współpracować z władzami samorządowymi wszystkich szczebli, bo w wielu płaszczyznach wymaga tego i życie, i stosowne przepisy prawa. Takie szczególne obszary to chociażby nauka religii czy konserwacja zabytków. Nie sposób na tym miejscu wyliczać. Zatem ci ludzie w kurii są potrzebni. I księża, i świeccy - jako że oni wieloma sprawami mogą kierować i czynią to z pożytkiem. Bo też i do tego są przygotowani, jak każdy pracownik administracji, każdej administracji.
Ale kuria to nie tylko administracja. Wydziały katechetyczne zawiadują nie etatami w szkołach, a realizowaniem programu nauki religii. W to wchodzi także kontrola obszaru leżącego na skrzyżowaniu spraw administracyjnych z pedagogicznymi. Ale też katecheza przykościelna - komunijna i bierzmowaniowa. Koordynowanie zaangażowania oraz pracy tak księży, jak i świeckich katechetów. Nie sposób o wszystkim pisać, a i nudne by to było.
Przypomniały mi się rozmowy z różnymi ludźmi. Z księżmi i świeckimi. Z rozmówcami, których łączyła jedna szczególna cecha: poczucie odpowiedzialności za Kościół. Dokładniej, za Kościół w jego funkcji ewangelizacyjnej i duszpasterskiej. Także w perspektywie nie tylko dynamizmu niesienia wiary, ale dostrzegania oznak słabości chrześcijaństwa. Bo Ewangelia sama w sobie nie jest bezsilna. Ale ludzie Kościoła bywają, wskutek czego nauka Kościoła może ulec rozmyciu, osłabieniu, nawet unicestwieniu sakramentalnej mocy, aż wszystko spłonie. Symbolem tego stał się przed trzema prawie laty pożar paryskiej katedry Notre Dame. Francuzi wciąż nie wiedzą, co z nią zrobić. Nie wiedzą, bo już dawno przestała im być potrzebna, a jeszcze wcześniej zrozumiała jako znak wiary. Chrześcijanie w Polsce niebezpiecznie zbliżają się do tego samego punktu.
Dobrze napisałem - to jest niebezpieczne. Bo jeśli rozsypuje się duchowa tkanka społeczeństwa, to przestaje ono być społeczeństwem. Takim zewnętrznym przejawem tego jest zachowanie przysłowiowej "ulicy". W Paryżu już wiele lat temu "ulica" stała się elementem społecznej destrukcji - aż po granicę zbrodni. W Warszawie zaczęło dziać się podobnie. To jednak nie jest naśladownictwo. To jest skutek działania tych samych praw społecznych.
Czy można ten proces zatrzymać? Lub lepiej - cofnąć? Serce mi powiada, że zatrzymać, choć nie cofnąć, można. Ale uczciwość obserwatora historii powiada: nie, tego zatrzymać nie sposób. Chyba, że… - i tu lista różnych warunków potrzebnych, nawet koniecznych. Szansa na ich spełnienie wydaje się mizerna. Kto jak kto, ale właśnie chrześcijanie jako jedna siła, jako Kościół, muszą stać się katalizatorem i mocą sprawczą zatrzymania społecznego samobójstwa naszej cywilizacji.
Wracam do medytacji na kurialnym korytarzu. Wracam myślą do Kościoła, wspólnoty pełnej ducha i od wieków zorganizowanej. Obecna jego struktura jest nieadekwatna do potrzeb chwili. A "pełni ducha" wiele niedostaje. Bardziej znaczące zdają się być pisane programy, powoływane urzędy, zwoływane gremia. Owszem, one są potrzebne każdej ludzkiej inicjatywie. Ale mając być pełne ducha, nazbyt często stają się klatką dla ducha… Zorganizowanie tej struktury, owszem, jest odwieczne. Ale musi być zarazem nowoczesne. Strukturom Kościoła brak nowości organizacyjnej - to oddzielny temat-rzeka. Poza tym bez liderów struktura nie może działać owocnie.
A liderów brakuje. Tych wyrastających z szeregów członków Kościoła. Takim liderem w minionych już, choć nieodległych latach był sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki. Owszem, ksiądz. Ale jako lider był i jest nadal po prostu ojcem, tak go zwało otoczenie. Drugim, nieco wcześniejszym liderem był bł. kard. Stefan Wyszyński. Inna niż ks. Blachnickiego była jego droga do pozycji lidera. A może informacje zebrane przez Stolicę Apostolską były na tyle istotne, by Kościołowi w Polsce dać lidera? Nieważne, nad wszystkim jest przecież Boża opatrzność. Zresztą, każdy z nich był posłany na inny odcinek budowania żywego Kościoła. Liderem był też Jan Paweł II, lecz skala i posłannictwo jego jako papieża ogarniały cały Kościół w całym świecie. To już więcej niż lider.
Czy zmiany i udoskonalanie struktur wystarczą? Nie. Czy można wykreować lidera? Nie. Dlatego potrzeba mocy w wołaniu do Boga: "Spuśćcie nam na ziemskie niwy Zbawcę z niebios, obłoki. Świat przez grzechy nieszczęśliwy woła, wciąż woła w nocy głębokiej…". Poczujmy się cząstką tego wołającego Kościoła i nieszczęśliwego świata. Przecież Bóg się rodzi!