Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że posługujemy się różnymi językami.
Przyszła na Mszę Iwona z kolegą. Kolega znad Balatonu, Węgry. Mile się uśmiechnął i coś powiedział. Użyłem wtedy całego zasobu mojej znajomości węgierskiego języka: „Nem tudom magyarum” – napisane pewnie źle, ale on zrozumiał, że ja nie rozumiem węgierskiego. Roześmialiśmy się wszyscy i tyle. Znać język spotkanego człowieka albo znaleźć taki język, który obaj znamy. Choćby kulawo, ale jakoś znamy i jakoś się dogadamy. Inaczej zostaną nam uśmiechy i gesty. Może to być zabawne, ale właściwie bez szans na porozumienie.
Uczcie się języków! Dobre hasło. Ale niepełne. Bo oprócz owych „języków” geograficznie i narodowo utrwalonych – istnieć musi szersza i głębsza zarazem płaszczyzna wzajemnego zrozumienia. Płaszczyzna obyczaju i codziennych spraw, potraw i napojów, lęków i radości, wierzeń, uprzedzeń i sympatii. Więcej – potrzebna taka sama, a przynajmniej podobna życiowa filozofia. I nie tylko ta filozofia „na chłopski rozum”, ale też Filozofia przez duże „F”, która jest i nośnikiem, i kluczem znalezienia głębszego porozumienia.
Kościoły pustoszeją – pandemia tylko przyspieszyła trwający od dawna proces. Na zachodzie Europy zaczął się on o wiele wcześniej. U nas nabrał tempa wyjątkowego. Uczniów na katechezie ubyło i ubywa. Czy tylko z powodu zgorszenia życiem niektórych księży? Czy tylko buntem wobec stawianych wymogów – przy chrzcie, pierwszej komunii, bierzmowaniu, ślubie? Czy tylko z powodu legendarnego bogactwa ludzi Kościoła? Owszem, to wszystko jest nie bez znaczenia, choćby było prawdziwe tylko w jakiejś części, a w innej części było manipulacją. Powód sięga o wiele głębiej. Mianowicie świadomi i przekonani chrześcijanie myślą, mówią, przeżywają świat, siebie, relację z Bogiem na płaszczyźnie zgoła innej filozofii niż większość dzisiejszego społeczeństwa. Upraszczając można powiedzieć, że myślą i mówią w całkiem innym języku. Innym i niezrozumiałym dla reszty.
Ewolucja dokonuje się w czasie. Ostatnie dziesięciolecia przyniosły w podstawowej dziedzinie ludzkiego ducha wielkie zmiany. To znaczy, że kolejne pokolenie, a może nawet kolejne roczniki wchodzących w życie ludzi, gdy używają tradycyjnych określeń, mają na myśli coś innego, czasem zupełnie innego. Zrozumiemy się? Nawet nie trzeba wielkiej różnicy w dacie urodzin, by zrozumienia nie móc znaleźć. A poza tym – nie zawsze szukają go ani oni, ani my. I nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że posługujemy się różnymi językami. Nem tudom…
Czy potrzebna jest filozofia akademicka oparta o książki, wykłady, studia i o naukowe tytuły? Bez wątpienia jest potrzebna, choć nie wszyscy muszą filozoficznym studiom się oddawać. Ale bardzo potrzeba szeroko rozprzestrzeniającej się kultury umysłowej. Potrzeba więc, by ci, którzy mają z racji zawodu (powołania) stać na czele ludu i prowadzić w przyszłość, sami byli uformowani także filozoficznie. Wiem, w tym kryje się spora trudność. Formacja dokonuje się na podłożu jakiejś konkretnej filozofii. Dochodzić więc może do nieporozumień, a nawet sporów. Ale jeśli formacji filozoficznej brak, to jeszcze gorzej, bo pustka prędzej czy później skutkuje morderczą wojną. Łatwo wtedy o uliczne wrzaski, o wulgarne słowa i hasła, o obsceniczne rysunki i symbole. Efekt? Jakby fala błota zalewała świat, który przecież jest piękny. Ten scenariusz spełnia się właśnie u nas.
Spełnia się i przenosi się także na grunt religijny. Gdy brak umysłowej przestrzeni, gdy brak perspektywy ducha, gdy brak minimalnej wiedzy o sprawach religijnych, gdy brak zrozumienia fundamentalnych pojęć słownika wiary, najprostszym sposobem pozbycia się wewnętrznej trudności jest odrzucenie całej tej dziedziny. Jeszcze zostaje na jakiś czas formuła „wierzący ale nie praktykujący”, z czasem i to przestaje być potrzebne. Zostaje pustka doskonale maskowana nie tylko przed otoczeniem, ale i przed sobą samym. W efekcie człowiek przestaje nawet siebie rozumieć. A to gorsze od nieznajomości węgierskiego, nieprawdaż?
Jaka droga naprawy? Najpierw odbudowywanie elity wśród elit. Nie, nie jakichś „lepszych”, ale bardziej czujących potrzebę takiego wysiłku. Takiej elity potrzeba wśród nauczycieli, profesorów, artystów, księży, katechetów, dziennikarzy… Wśród polityków także (choć to wydaje się beznadziejne). Praca na pokolenia. I trudno się z tym przebić, bo „po co im filozofia?” Po to, żeby rozumieli głębię języka – nie tylko języków narodowych, ale języka jako opisu najgłębszej rzeczywistości tak materialnej, jak i duchowej, społecznej i ekonomicznej, artystycznej i religijnej. Przykładów, że to jest i możliwe, i potrzebne mamy w historii, także tej najnowszej, wiele. Przypomnę trzy postaci Polaków: Wojtyła czyli Jan Paweł II, Kołakowski, Tischner. Trzej profesorowie – jakże różni, a przecież rozumiejący siebie nawzajem. Mało tego – rozumiani przez innych. Znali się i wzajemnie cenili. Bo Karol Wojtyła to najpierw filozof. Leszek Kołakowski to nie tyle „działacz” komunistyczny, co filozof z ogromną wiedzą sięgającą daleko w historię (polecam jego najnowszą biografię). Tischner to nie góral opowiadający dykteryjki spod Turbacza, ale filozof umiejący na język owych dykteryjek przełożyć filozoficzne zawiłości. Takich z półki „naj” może być kilku, ważne, aby nie zostali przytłamszeni i wyeliminowani z umysłowego i duchowego obiegu społeczeństwa.
Sprawa odnowy programów uczelni tak świeckich, jak i teologicznych jest paląca, póki jakieś resztki dawnych tradycji filozoficznych gdzieś tam się po kątach kołaczą. Póki mimo wszelkich niedostatków jakoś w społeczności europejskiej się rozumiemy.