Język prostych i naturalnych gestów to pierwszy poziom porozumienia.
Węgierski niezrozumiały, łacina to zabytek, polski zastępujemy angielskim. Język ma coś wyrażać, ma zwrotnym sprzężeniem do nas wracać, powinien coś zrozumiałego mówić do innych - szczególnie wtedy, gdy różni nas język mówiony. Czy taki pozasłowny język istnieje? Owszem, i to w różnych odmianach. Język prostych i naturalnych gestów to pierwszy poziom porozumienia. Nawet domowe zwierzaki doskonale go rozumieją. Dużo wyżej plasuje się język teatru, gdzie słowo mówione splata się z gestami, ruchem, rekwizytem. W dobrym teatrze nieznajomość języka mówionego tylko po części jest przeszkodą odbioru treści. Wreszcie - język religijnych symboli i obrzędów stanowiący jedno z językiem mówionym. I, podobnie jak w teatrze, pozwala wyrazić wiele treści i emocji pozasłownych.
Trafiłem w sieci na relację z pogrzebu. I ta relacja wraz z postami czytelników wywołała dzisiejszy temat. Nie podejmuję polemiki ani z autorem, ani z jego respondentami, bo nie w tym rzecz. Chodzi o losy orędzia wiary przekazywanej źle używanym językiem religijnych obrzędów. Zacytuję fragment: "Oczy miałem mokre, ale w sercu spokój. Myślę, że koledze podobał by się jego własny pogrzeb. Mimo deszczowej pogody było sporo ludzi, których znał i może nawet lubił. I nagle odkryłem skąd jest to dziwne uczucie smutku, lekkości i małej nuty radosnej. To brak księdza. Brak tych strasznych pieśni żałobnych »Dobry Jezu, a nasz Panie, daj mu wieczne spoczywanie«. Brak tego kościelnego jęczenia i rytualnych, fałszywych gestów składających się na katolicki pogrzeb, a niemających nic wspólnego z osobą, która zmarła. Ja też tak chcę, pomyślałem".
Widocznie pogrzeby z księdzem, w których poprzednio uczestniczył, były inne. Dla ilustracji jeden z postów: "Żeby było śmieszniej, to praktycznie wszystkie uroczystości »umilone« obrządkiem polskiego katolicyzmu są takie... smutne. Poważne do przesady, nadęte i niestety bardzo podobne. Często tylko po strojach uczestników można poznać, co to za impreza. Nadęcie, patos, zero rzeczywistego obchodzenia jakiejś uroczystości". Gwoli ścisłości - tak bywa w wielkomiejskich ośrodkach, gdzie ksiądz nie zna parafian, a wszystko zabija liczba ludzi. Przeszkoda prawie nieusuwalna, a powoduje wielkie przekłamanie przekazu wiary Kościoła i nadziei (choćby tylko przeczuwanej) uczestników pogrzebu. Lepszą im się więc wydaje opcja bez księdza. Ale to może prowadzić donikąd. Znowu cytuję: "Na wstępie przywitał nas Bob Marley, puszczony z głośnika, później leciał kawałek z Jeziora Łabędziego… Nie było modlitw, klepanych bez zastanowienia, żadnych śpiewów, żadnego smętnego księdza, żadnego przepraszania za grzechy…". I jeszcze jeden cytat: "Brałam udział w podobnym… wzruszający, każdy z balonikiem, Dom wschodzącego słońca, pięknie i intensywnie".
Od unicestwienia siły liturgicznego języka do baloników… Katastrofa. Powtórzę okrzyk sprzed dwóch tygodni: "Uczcie się języków!". Uczcie się także języka liturgicznych obrzędów. Od podstaw, od pierwszego, spojrzeniem nawiązywanego kontaktu z uczestnikami. Wszystko jedno - ślub czy pogrzeb, Msza w poniedziałkowy poranek czy niedzielna suma. To napomnienie skierowane do przewodniczących liturgii, świętej liturgii. A do uczestników? Uśmiechnijcie się, popatrzcie nieco wyżej niż pulpit ławki, otwórzcie szeroko rozśpiewane usta, by porwać za sobą innych (a może i samego celebransa). Bo tak naprawdę nie potrzebujemy baloników na druciku. Owszem, one nie są nam obce, ale raczej pod karuzelą, jak w piosence. Bo jest czas mistycznego wzlotu i jest czas wznoszenia się baloników. I o tym celebrans pamiętać powinien, świadomie i umiejętnie posługując się językiem liturgicznego obrzędu. Tekstem, ale i całą akcją.
Jako wolny i jako tako sprawny emeryt bywam czasem zapraszany do nieodległych parafii do pomocy. Ciekawe doświadczenie. Są parafie, gdzie zostaję wciągnięty w uroczystą atmosferę niedzieli (bywa, że dnia powszedniego albo i święta). Ministranci (chłopcy czy dziewczęta) prowadzą do zakrystii, język liturgii już tu jest obecny - obeznani z przygotowaniami, zaznajomieni z czytaniami, padają rzeczowe pytania. A przy ołtarzu powaga, ale i uśmiech, wszystko zgrane jak w balecie. Po co im "Jezioro Łabędzie"? A i baloniki niepotrzebne. Służba liturgiczna dzieje się na oczach i ze współudziałem parafian, a jakaś niewidoczna fala porozumienia odbijająca się od uczestników wraca do tych, co wokół ołtarza. Widać, że proboszcz, a pewnie już jego poprzednicy, dobrze nauczyli parafian tego pozasłownego języka.
Jeszcze jedna uwaga się nasuwa. Otóż, gdyby język nie tylko słów, lecz liturgicznej akcji był powszechniej znany i poprawnie używany, nie byłoby tak mocnych nacisków zwolenników liturgii trydenckiej. A to, że potrzeba także zmian w liturgii pogrzebowej, nie ulega wątpliwości. Zmian otwierających także możliwość szerszego dostosowywania obrzędu do osoby zmarłego i do realiów rodziny.