- Dziękujemy za wszystko. Nie spodziewaliśmy się takiego przyjęcia - mówią goście z Ukrainy. Pół tysiąca schroniło się w głuchołaskiej Banderozie.
W tym ośrodku zwykle jest dużo ruchu, ale raczej z powodu turniejów, obozów sportowych, zimowisk i kolonii, bo na to nastawia się Banderoza. Teraz kręcą się tu matki z małymi dziećmi, nastolatki, a dominującym językiem jest ukraiński.
- Kiedy zaszła taka potrzeba, odwołaliśmy najbliższe turnieje i zgłosiliśmy ośrodek do dyspozycji wojewody - tłumaczy Jacek Laskowski, właściciel. I tak od 3 marca, kiedy w nocy dotarło tam kilkadziesiąt osób, uchodźców przybywało. Na miejsce jadących dalej przybywają kolejni. Przed 10 marca cały obiekt był już zajęty. A trzeba powiedzieć, że mieści się tu pół tysiąca osób.
Są z różnych stron: od Lwowa, przez Kijów, po osoby, które uciekły z bombardowanych mocno miast wschodniej Ukrainy. Najmłodsza jest trzymiesięczna Margaritka, a dwie panie w stanie błogosławionym otoczono już opieką lekarską.
Do dyspozycji dzieci są 9 boisk, hala, ring, minizoo. Szaleją na rowerkach, mamy z maluchami spacerują po okolicy, a porządku pilnuje kilka ośrodkowych psów, bo kompleks jest wybitnie przyjazny wszelkim czworonogom. Są też pralnia, magazyn ubrań, butów i przydatnych sprzętów, a obok jadalnia, gdzie cały czas jest ruch i gwar jak w ulu.
To jeden z najmłodszych obecnie gości Banderozy. Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość- Przy takiej liczbie gości najbardziej sprawdza się szwedzki stół. Na początku zaskoczyło nas, że Ukraińcy jedzą chleb nie tak jak my, na śniadanie i kolację, ale też do obiadu. Jest też kącik przedszkolny, tzw. dietskij sadok. Wzdłuż ściany na regałach stoją podstawowe artykuły dla dzieci czy do higieny osobistej. Potrzeby ogłaszane są na profilu społecznościowym, a darczyńców nie brakuje.
Niektóre panie, by się czymś zająć, pomagają w kuchni - było już też wspólne lepienie pierogów, w najbliższą środę będą robić pielmieni. Inne robiły żółto-niebieskie kotyliony. Niezawodny Misza, który był tu już wcześniej z babcią i zdążył nauczyć się języka polskiego, albo pracująca w Banderozie Ula ze Lwowa w razie potrzeby są tłumaczami, wolontariusze organizują różne atrakcje. Są też spotkania w sprawie opieki medycznej, spraw urzędowych, szkół i przedszkoli i pracy...
Podobnych, mniejszych ośrodków, które przyjęły uchodźców z Ukrainy, w okolicy jest więcej. Kobiety, zwłaszcza przybyłe z bombardowanych miast, powoli się tu uspokajają, pomagają sobie, kiedy któraś zachoruje albo przeżywa trudne chwile.
Właściciele ośrodka otaczają gości serdecznością i ciepłem. Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość- Moja córka studiuje trzeci rok dziennikarstwo na uniwersytecie w Kijowie - rozpromienia się, patrząc na mnie, Marina. Ale zaraz poważniejąc, dodaje: - Tylko teraz przez wojnę nie może się uczyć. Chciałabym, żeby przyjechała tu, ale nie może się wydostać z miasta.
Opowiada o sytuacji w Ukrainie, bombardowaniach, pojawiających się w miastach sabotażystach i szabrownikach. Także o swoich najbliższych i podróży autobusem oraz czekaniu na granicy. I o strachu, który do teraz czuje, słysząc nadlatujący samolot.
Olena z Zaporoża i Tatiana z Dniepropietrowska jechały cztery dni autobusem. Są wdzięczne za wszelką pomoc - od wolontariuszy na granicy po gospodarzy Banderozy. - Jak tu przyjechaliśmy, nakarmiono nas, mogliśmy się umyć i spokojnie zasnąć. W Polsce wszyscy okazywali nam ogromną serdeczność - mówią. I choć martwią się o najbliższych, dodają: - Nie tracimy wiary, nadziei ani miłości. Trzeba jeszcze tylko trochę poczekać i będzie dobrze. Wierzymy w to...