A teraz Boża opatrzność przyprowadziła nam do Polski prawie dwa miliony nie wakacyjnych włóczykijów, ale dotkniętych kościstą ręką wojny ludzi z Ukrainy.
Pewnie nie wiecie, gdzie jest Błądzikowo. My też nie wiedzieliśmy. My, czyli Włodek i ja, obaj ministranci, sobie nawzajem koledzy, no i harcerze. W mundurkach, z plecakami, siekierką i saperką przy pasie. Okolica nie była "namiotowa", już wieczór, my solidnie zmęczeni, mieliśmy po 15 lat i to była nasza druga wakacyjna wyprawa w Polskę. Był rok 1959. Do Pucka dotarliśmy tego dnia "na stopa". Gdzie tu iść? Któryś wyciągnął złotówkę: orzeł - prosto, reszka - w prawo. I tak od jednego skrzyżowania do drugiego. Jest wioska. Wybuchnęliśmy śmiechem, bo na podrdzewiałej tabliczce napisane było: "Błądzikowo". Upatrzyliśmy gospodarstwo ze schludnie wyglądającą stodołą, zadbanym podwórkiem, bez psa. Przyjęli nas mile, ale na pytanie o nocleg usłyszeliśmy: "To musicie najpierw do sołtysa, on pokaże, gdzie". Objaśnili, gdzie sołtys, poszliśmy. Pani sołtys grzecznie przepytała nas: kto, skąd i dlaczego. Spodobaliśmy się jej, dała jakiegoś soku, widocznie wyglądaliśmy na wysuszonych. Widać było radość w oczach całej trójki - pani sołtys, jej męża i córki, trochę młodszej od nas. "Maryśka, zaprowadzisz ich do Antona, tam będzie najlepiej". Zaprowadziła nas, powiedziała, że od mamy i mama mówi, że Antonowa ich przenocuje. I już jej nie było.
I teraz się zaczęło! Posadzili nas, raz dwa wędzona ryba, herbata. "Wódki nie dostaniecie, boście harcerze, a u nas i tak nie ma". Słuchali naszych opowieści, o plany pytali, sami opowiadali. Jakbyśmy byli dawno zapowiedzianymi i oczekiwanymi gośćmi. Głowy nam leciały, zauważyli to. Mówimy, że już pójdziemy do stodoły, wszystko mamy co trzeba i w ogóle dziękujemy za takie przyjęcie. "Co wy, chłopaki! Jaka stodoła? W drugim pokoju Regina już wszystko przygotowała". Rzeczywiście, na dwóch łóżkach świeżutka, pachnąca morzem pościel.
Ranek nas zaskoczył. Spanie było tak wygodne, wiatr od morza pachniał dalekimi krajami. Śniadanie czekało. I dalszy ciąg opowiadań, już teraz wzajemnych. I moje desperackie pytanie, ile się należy. Gospodarze wybuchnęli śmiechem. "Chłopcy, o co wy pytacie! Przecie gość w dom - Bóg w dom". Anton dorzucił: "A podróżnych w dom przyjąć". Pozdrawiam Błądzikowo i wszystkich, którzy takim jak my czy to pokoje, czy stodołę otworzyli. Wielu takich ludzi spotkałem. A potrafiłem przyprowadzić ze sobą kilkanaście osób w czasie naszych wypraw nie pod psem, ale pod zwariowanym księdzem wikarym...
A teraz Boża opatrzność przyprowadziła nam do Polski prawie dwa miliony nie wakacyjnych włóczykijów, ale dotkniętych kościstą ręką wojny ludzi z Ukrainy. Oni nie wyślą do mamy kartki z pozdrowieniami z wakacji... Oni po dwóch tygodniach tułaczki do domu nie wrócą. Zresztą domu nie ma. Rozumiesz? DOMU NIE MA! Nie ma tapczanu, nie ma stołu w kuchni, nie ma albumu ze zdjęciami ani pendrive'a z filmikami. Ani krzyża - wszystko jedno, czy greckiego, czy łacińskiego. I żaden sołtys noclegu nie wskaże. Psa i kota też nie ma. Pies wtulił się pod strażacki wóz, kot stoi zdziwiony. Chodź z nami. "Dokąd?" - miauknął. A tobie to i tak włóczęgi w głowie, to nie pytaj... A i babci już nie ma, serce pękło od tych przeklętych fajerwerków. Pogrzeb? Jak, kiedy, gdzie...? Wszystko się zawaliło. W Mariupolu i w Irpieniu, w Charkowie i w Białej Cerkwi... Mężczyźni walczą, kobiety z dziećmi uciekają, póki można. Można, ale dokąd?
Do Polski. A w Polsce pospolite ruszenie. Już w pierwszym tygodniu Polska wchłonęła może milion uciekinierów. Teraz już prawie dwa. Transport, jedzenie i picie w drodze i w jakimś tymczasowym miejscu. Niektórzy mają rodziny bądź przyjaciół. Pół biedy, jeśli gdzieś na Podkarpaciu. Gorzej, jeśli w Szczecinie albo w Monachium. Okazało się, że i tu można coś zorganizować. To wszystko wiemy, bo informacja idzie w Polskę, idzie w świat. Zaskoczeniem jest wydolność tej na olbrzymią skalę organizowanej społecznie pomocy. Bo przyzwyczailiśmy się, że w naszym kraju wiele improwizacji, niedoróbek, bałaganu, wręcz pobojowiska nawet w czas spokojny. A tu w czas wojny jakby odmieniła się noc z dniem jasnym. Pewnie, że zacina się czasem to czy owo. Ale przy takiej skali akcji, przy konieczności improwizowania, bo nie wszystko da się przewidzieć... Otóż przy tych okolicznościach wojennych cała ta superakcja pomocy jednak działa. Nawet na Sejm razem z Senatem podziałało - bez głosu sprzeciwu i bez gadania Ustawa o obronie ojczyzny została przyjęta. Ewenement przecież.
Wychodzę ze sklepu, idzie dawna parafianka, z nią dwie dziewczyny, no, dwie panie. Zawołałem, zobaczyła mnie, witamy się. "Wie ksiądz, to Ukrainki, mieszkają u nas z mamą i z dzieckiem". Dalszy ciąg powitań, uśmiechy, radość, trochę takiej językowej niepewności. Dom mają niewielki, ale upchali gości, których sami z Przemyśla przywieźli - od nas to kawał świata. Właśnie dzięki takim zwykłym, a wrażliwym ludziom cała ta machina pomocy działa. A słowo "pomoc" ma tu znaczeń i zastosowań wiele. O tym pisać nie muszę, bo media swoje robią.
I Polacy swoje robią. Zaczęli, gdy instytucje państwowe jeszcze gotowe nie były - taka machina jak państwo, każde państwo, potrzebuje trochę czasu na rozpędzenie trybów administracyjno-prawnych. Jeśli w naszym przypadku poszło to dość szybko i bez większych zgrzytów, to dlatego, że wielu mamy w Polsce ludzi takich, jak owi z Błądzikowa i tylu innych miejsc, w których mnie z czeredą młodzieży na noc przyjmowano. "Ile jestem winien?". "A niech się ksiądz nie wygłupia. Wszystko jest dobrze, cieszymy się, że mogliśmy pomóc".
Wolno na koniec wtrącić inny wątek. Otóż, ta erupcja wysiłku czynienia dobrze jest świadectwem, że wbrew całemu czarnowidztwu religijnemu, potencjał ewangeliczny w naszym narodzie jest ogromny.