Czarne jest czarne, białe jest białe. Każde mieszanie tych dwóch obszarów prowadzi do zła. I do jego narastania, aż po wybuch niszczący wszystko.
Barak, taki długi, z równie długim korytarzem. To była szkoła. Tato był jej kierownikiem, mama uczyła, ja byłem mały. I na końcu tego korytarza nasze mieszkanie. Sprzed tego "domu" widać było bunkier, wszyscy tak o tym mówili. Starsi chłopcy wyprawiali się do jego wnętrza, ja się bałem, bo to wielkie, szare i tajemnicze. Z drugiej strony naszego szkolnego baraku łąka była. Nikt jej nie kosił, nawet kozy popaść się nie mogły, bo okolica była zryta głębokimi lejami. Goła ziemia, na dnie każdego leja - woda. To było brzydkie i straszne. Tato chodził tam ze starszymi dziećmi. Każdy dostawał butelkę z naftą i lali na tę wodę w lejach. Żeby się komary nie mnożyły, bo będzie malaria. Równoległy do szkolnego barak był ruiną. W pobliżu resztki zbombardowanych domów, sterczały z nich zwęglone belki. Mama posyłała mnie po węgiel drzewny do żelazka. W czasie wojny trwały tu powietrzne walki. Niemcy osłaniali chemiczne zakłady, gdzie produkowano z węgla benzynę. Amerykanie bombardowali chemiczny kombinat. W internecie można znaleźć zdjęcia z tych walk. Moje dociekliwe pytania przyniosły mi odpowiedzi na pytania, co to jest bomba, do czego potrzebny samolot. Kiedyś nadleciał taki z podwójnymi skrzydłami, sensacja była, ale nikt się nie bał. To i ja się nie bałem. Bomby nie zrzucił. Niedawno przejeżdżałem tamtędy, zjechałem z szosy, obeszliśmy z psem wszystko. Właściwie niewiele się zmieniło, nieomal wojenny skansen. Tyle że nie ma dołów po bombach. A trwające pozostałości są pomnikiem tamtej wojny. Nie naszej wojny. Bo żadna wojna nie jest nasza. A przynajmniej nie chciałbym, żeby była nasza. Zbyt przybijające były widoki z dzieciństwa. A i to - jak później się dowiedziałem - wcale nie było najstraszniejszym miejscem.
W roku 1962 pojechałem do Nysy, by złożyć dokumenty zgłoszenia się do seminarium duchownego. Od zakończenia wojny minęło niespełna 18 lat. Zobaczyłem rozległe gruzowisko, przetykane zachowanymi fragmentami ulic. Koza się pasła, przywiązana do sterczącego żelastwa. Dzieło wojny? Tak. Ale to nie skutek walk, lecz metodycznego i zawziętego burzenia miasta. Coś jak teraz w Mariupolu, w Charkowie i w ogóle w Ukrainie. I ci sami burzyciele - Rosjanie. Bo to nie walki obróciły w perzynę miasta Dolnego Śląska. To Rosjanie spod znaku czerwonej gwiazdy. Wyjątkiem jest Wrocław, zburzony obłędem Hitlera. Te wszystkie ruiny Stalin przydzielił Polsce, którą traktował jako kolejną republikę sowiecką. Inna rzecz, że rządzący ówczesną Polską (zwali ją "ludową") chyba nie bardzo wierzyli, że to rzeczywiście Polska, a "ziemie odzyskane" w wielu miejscach do dziś swoje rany, wołające o pomstę do nieba, pokazują. A Ukraina? Kiedy i jakim trudem się dźwignie?
Wspomniałem dwa miasta - Charków i Mariupol - szczególnie dotknięte. Jest ich więcej. Dużo więcej. Jak mogło do tego dojść? "Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły" - cytuję poetę. Tyle państw i zamożnych, i możnych wpływami, i debatujących nad wymyślonymi przez siebie problemami nie ma siły, by jednego obłąkanego człowieka powstrzymać. Hitlera i Stalina też nikt nie powstrzymał. Bunkry i baraki mojego dzieciństwa powinno się pomnikami ustanowić. I pokazywać, do czego człowiek jest zdolny. A może jest inaczej? Może każdy z tyranów czuje za sobą poparcie milionów bezwolnych ludzi, którzy każde polecenie wodza, führera, generalissimusa spełnią - czasem bez wahania, czasem z dobrze tajonym wahaniem? Zawsze bez sprzeciwu. A i tak swoich głów nie uratują - popatrzcie na historię wszystkich tyranii i dyktatur. Ani dyktatorzy, ani ulegli poddani dobrze nie kończyli.
Jaka stąd nauka dla wszystkich? Mówiąc najogólniej, najpierw wszyscy powinni się orientować w sprawach społecznych i politycznych. Nie jest to łatwe, bo politycy z rzędu tych niebezpiecznych potrafią tak zamącić ludziom w głowach, że czarne wydaje się białe i na odwrót. Całe sztaby dobrze przygotowanych i oddanych władzy propagandzistów trudzą się nad urobieniem obywateli według swoich zamysłów. Dorosłych wabią różnego rodzaju zachętami - czy dobrego zarobku, czy zyskownego stanowiska, czy kłamliwych, a chwytliwych wizji przyszłości. Nie gardzą zastraszaniem bądź wprost groźbami. Młodzież łapią na przynętę "świetlanej przyszłości", a na co dzień zwykłego urządzenia się w życiu. Od przedszkola uczą machać chorągiewkami - tyle że kolory na patyczkach bywają różne (Jasiu, czemu tak szybko machałeś? Bo chciałem żeby się podarła... Ależ awantura była). Sposobów i przemyślanych metod jest wiele. Niewinnie się prezentują, nazywane bywają zachęcająco. Od niewinnie wyglądających metod socjotechnicznych łatwo przejść do przymusu. Aż po ten najokrutniejszy przymus udziału w wojnie i zabijaniu na rozkaz.
Temat jest rozległy i wielowątkowy. Przekracza ramy felietonu. Wszelako felietonista jest chrześcijaninem. I dlatego wolno mu, nawet powinien, wskazać na wątek szczególny - na Ewangelię. Dobro i zło są w niej ukazane bez odcieni pośrednich. Czarne jest czarne, białe jest białe. Każde mieszanie tych dwóch obszarów prowadzi do zła. I do jego narastania, aż po wybuch niszczący wszystko. A gdy nie od nas zależą sprawy w wymiarze kontynentalnym, baczmy, by to, co zamyka się w wymiarze podwórkowym, było oparte na prawdzie, na miłości, na przebaczeniu, na pomocy wzajemnej. Także na odwołaniu się do Boga i do Jezusowej Ewangelii.
Nie pytajmy, co to jest bomba i niechby świat o tym straszaku wreszcie zapomniał.