Temat wraca co roku. I co roku sprawa jest trudniejsza. Otóż, już blisko ogłaszania w diecezjach dekretów skierowania księży na placówki parafialne.
Młodsi zostaną proboszczami, inni przeniesieni do kolejnej parafii, może któryś zostanie wysłany na specjalistyczne studia, kilku przejdzie na emeryturę. A ci, którzy nie doczekali? Cóż, co roku iluś odchodzi ze świata żyjących. To wielkie zmartwienie dla biskupów, bo od lat więcej jest odchodzących niż nowo wyświęconych. Ujemny bilans prawie wszędzie...
A w ogóle po co księży przenosić? Choćby z powodu tych, co zmarli albo choroba ich unieruchomiła - skądś trzeba księdza zabrać. Nowo wyświęceni staż muszą odbyć, praktyki nabrać. To generuje przenosiny, czasem cały ich łańcuszek. W obecnej sytuacji deficytu personalnego oznacza to uszczuplenie obsady jakiejś parafii. Albo powierzenie pieczy proboszczowi z sąsiedztwa. A to nie w smak ni parafianom, ni księdzu, któremu nagle parafia się podwoiła. To, że nie w smak, powinno zostać przezwyciężone poczuciem odpowiedzialności za Kościół. Ale z takiego nieoczekiwanego połączenia parafii wynika wiele trudności organizacyjnych, także finansowych. Choćby dlatego, że pustą plebanię też utrzymać należy, a w niedzielę dwóch Mszy nie będzie...
Bywa inaczej. Sam tego doświadczyłem. Byłem proboszczem na wsi, czułem się tam dobrze, myślę, że i parafianom dobrze było ze mną. Ale nagle dokonały się zmiany w Polsce - także możliwość emigracji, tym bardziej że wioska była śląska i każdy miał rodzinę w Niemczech. Nagle parafia zaczęła się w widoczny sposób wyludniać. Zmalały klasy w szkole, stopniała gromadka dzieci pierwszokomunijnych, skurczył się zespół służby liturgicznej. Nawet ci, co jeszcze nie wyjechali, przestawali się angażować. Poczułem się jak na tonącym okręcie, którego nie uratuję. Do emerytury trochę zostało, jeszcze chciałbym pracować. Z tym pojechałem do biskupa. Uznał moje racje, prośbę przyjął. Na koniec wakacji przeprowadziłem się. A emerytura oznacza u nas wiek 75 lat.
Tu taki przerywnik z borsukiem. Nie pamiętam, gdzie to usłyszałem i czy to nie podkolorowane, ale z tym zastrzeżeniem mogę opowiedzieć. Otóż, pewnemu proboszczowi jakoś ciasno wydawało się w parafii. Czas by było zmienić miejsce - to nie zawsze są fanaberie księdza, lecz jedna z wielu przypadłości każdego prawie człowieka. Zatem pojechał do biskupa. "Księże, ludek tam pobożny, o proboszcza i kościół dbają, piękne lasy, a wiem, że ksiądz uwielbia buszować po puszczy. Podobnego miejsca nie znajdę" - mówił biskup. Ksiądz był uparty, stanęło na zgodzie biskupa, "ale jeśli ksiądz się namyśli, a czasu mamy dość, to proszę zadzwonić". Wraca księżulo do siebie. Na skraju lasu, pod tablicą z nazwą jego miejscowości, coś siedzi. Zwolnił. A siedział... borsuk. Pewnie ten, co go czasem w lesie spotykał i prawie oswoił. Wysiadł... "Czekasz na mnie? No to nie mogę cię zostawić, zadzwonię do biskupa...".
No i ja pojechałem do biskupa. Jak wspomniałem, przyjął moje argumenty - z tym głównym, że przed emeryturą chciałbym jeszcze popracować. I w tej następnej parafii byłem 27 lat. Do emerytury. Ale dawny scenariusz i tu z czasem zaczął się spełniać - wyludnienie. Pustawy kościół, pusta (nie całkiem) zakrystia, nie ma dla kogo letniej wycieczki turystyczno-ewangelizacyjnej urządzić.
Czy nie można dwóch, trzech parafii połączyć, aby łatwiej połatać duszpasterskie etaty w miastach? Nie wiem, emeryt jestem. Ale sprawa też jest. Trzeba ją widzieć i... I co? Kościół będzie, już jest zmuszany do tego, by wyznawcy Jezusa, umocnieni Duchem Świętym, tworzyli wspólnotę wiary i działania. Na co dzień księdza nie będą mieli, na co dzień właśnie wiara wspólnoty ma się stać znakiem, po którym inni będą ich identyfikować. I oby też z uznaniem na nich patrzyć.
I tu dochodzimy do tematu na czasie - synod w Kościele. Starożytne, greckie słowo oznaczające wspólną drogę. Odnajdywanie i trwanie na tej drodze dokonywało się na synodach, czyli spotkaniach i obradach odpowiedzialnych za wspólnotę Kościoła. Dziś przy tym podstawowym znaczeniu synody zakreślają o wiele szerszy krąg odpowiedzialności. O tym wszystkim powinniśmy już wiedzieć, bo synod właściwie trwa. Widać inny problem - przygotowanie wiernych do współodpowiedzialności nie tylko materialnej, ale do aktywności ewangelizacyjnej nie jedynie proboszcza i katechety, ale wszystkich parafian - wedle ich możliwości i formacji.
Przez wiele lat prowadziłem w różnych parafiach w Polsce rekolekcje. Materiał obserwacyjny spory. Obecnie jako emeryt podejmuję dorywcze zastępstwa. Tu też obserwacji wiele. Są i zawsze były parafie o wysokim stopniu zaangażowania wiernych w sprawy materialne świątyni, cmentarza, katechezy przykościelnej, różnych grup i wspólnot, liturgii i służby liturgicznej nie tylko dzieci, ale i dorosłych. No i jest proboszcz czujący się w tym środowisku jak ryba w wodzie. Są jednak parafie, gdzie aktywny jest sam proboszcz, reszta to tylko odbiorcy jego działań, a współpracowników ewangelizacyjnych nie ma. I tu ani biskup, ani borsuk nie pomoże. Podobnie jest w parafiach o odwróconej perspektywie, gdzie aktywnych i chętnych znalazłoby się wielu, ale proboszcz gasi wszystko z różnych wyimaginowanych powodów. W takich parafiach synod będzie co najwyżej formalnością. Ale nawet tam znalazłby się jakiś punkt zaczepienia Bożej łaski i jakiś borsuk, który pomoże w przemianie sposobu myślenia tak księży, jak i świeckich. Co tam borsuk, to wyzwanie nowej epoki dla Kościoła.