…za dni parę, weźmiesz plecak swój i gitarę, Pożegnania kilka słów, Pitagoras, bądźcie zdrów, do widzenia wam canto, cantare! Czyli - wakacje blisko.
Tylko nie wiem, czy młodzi piosenkę pamiętają i o co chodzi z tym „canto cantare”, bo Pitagorasa może kojarzą, a gitara dziś niekoniecznie potrzebna, za to smartfona z osprzętem zapomnieć nie wolno. Wspominając swoje czasy, dziwię się moim Rodzicom, że pozwolili mi na wakacje iście surwiwalowe. Nie, tego określenia wtedy nie było. Ja i druhowie mieliśmy pojechać i pójść na harcerski obóz wędrowny. Bagatela – z Bielska do Zakopanego i dalej na słowacką stronę. Plecaczek, kocyk, drugie skarpetki i zmiana bielizny, menażka z łyżkowidelcem, finka, wojskowa pałatka na noc i w razie deszczu, parę innych drobiazgów (z różańcem włącznie). W następnych latach wyposażenie właściwie takie samo, może nieco udoskonalone doświadczeniami. I niespełna trzynastolatek z kolegami i drużynowym pokonał trasę na własnych nogach obutych w trampki z GS-u. Towarzystwo – sami chłopcy, bo to była 44 Drużyna Harcerzy. Przeżyliśmy, doszliśmy i było fajnie. Niech tyle wystarczy.
A tak naprawdę więcej było tych wypraw i harcerskich, a później także we dwójkę z Włodkiem (obaj w harcerskich mundurkach). To niewiele, co można było ze sobą wziąć, wystarczało. Owszem, czasy się z wolna zmieniały, to i nowości były – na przykład kilkuczęściowa kuchenka na denaturat, nadmuchiwana gumowa poduszeczka, lepsze trampki, lepsza latarka. Nie o to jednak chodzi. A o co? Otóż o to, jak można było wakacje urządzić, coś zobaczyć, odwagi życiowej nabrać, radzić sobie z „kuchnią” i umieć trzymać pieniądze. I kontakty ze spotkanymi ludźmi nawiązywać, nie bać się nieznanego, zachowywać się tak, by sobą obaw nie budzić. Także jak sprawę modlitwy, w niedziele Mszy Świętej, a w pierwszy piątek spowiedzi sobie zorganizować. I nauczyć się liczyć tylko na siebie i spotykanych dobrych ludzi. Telefonów w dzisiejszym rozumieniu nie było, co najwyżej kartki z pozdrowieniami i meldunkiem do domu się wysyłało.
Dziś to nie do pomyślenia. Nawet te bardziej zorganizowane tygodniowe wycieczki z dziećmi z parafii. Życie zostało obstawione ograniczeniami. Słusznymi i potrzebnymi, ale papierowy przepis automatycznie bezpieczeństwa nie zastąpi. A równocześnie niebezpieczeństw namnożyło się wiele. A jeszcze bardziej urosły oczekiwania i wygodnictwo młodych ludzi. Także obawy rodziców i przeróżnych strażników zdrowia, moralności i Bóg wie czego jeszcze. Powiem tak: dzisiaj jest mniej normalności. Zaś podejrzliwość czy to obyczajowa, czy zdrowotna, czy dotycząca bezpieczeństwa są na ogół karykaturalnie rozrośnięte. Tylko czy można do tej dawnej, prostolinijnej i odważnej epoki wrócić? Obawiam się, że nie. Może w jakichś kręgach bliskich i ufających sobie ludzi? Może przez zaprawianie dzieci i młodzieży w prostocie życia codziennego? Może przez upraszczanie niektórych wymogów administracyjnych bądź prawnych? Może przez ułatwienie zdobywania potrzebnych funduszy? (W czasach, które wspominałem, zawsze udawało się od lokalnych przedsiębiorstw coś tam dostać). Może przez stosowne przepisy organizatorom zapewnić prawną ochronę?
Obawiam się jednego. Czasy mamy niewesołe i może się okazać, że sztuka przetrwania, dumnie zwana surwiwalem, stanie się koniecznością – ale bez tego całego super wyposażenia oferowanego dziś klientom. Gdzie mogą spaść rakiety, kiedy i dokąd może nam przyjść uciekać – nie wiadomo. W razie czego będziemy musieli radzić sobie sami – ufać sobie wzajemnie, pomagać wspólnie, odwagi i otuchy dodawać pospołu. Jak harcerze lat trzydziestych, którzy całymi zastępami o wolność Polski walczyli, a później, gdy było trzeba – ginęli. Nie nauczyli się tego na wakacjach w Chorwacji, a na leśnych, wakacyjnych obozach.