Droga, las, światło i muzyka mówiły do mnie "tak!".
Wracałem wczoraj już prawie przed północą z koncertu Carrantuohill w Starym Domu w Domecku do swojego domu i w Prószkowie – z powodu zamkniętej drogi, jakichś przekopów, wyrw i wyłomów, czy co to tam było - zgłupiał mój GPS, zgłupiałem ja i wywiodło mnie trasą okrężną. Ale za to niezwykle czarującą. Droga w lesie między Ligotą Prószkowską a Smolarnią, o tej porze, po tym koncercie, w moim stanie ducha to było coś. To było jedno wielkie „TAK!” które ta droga, ten las, światło rozpraszające się na alei drzew i ta muzyka, która brzmiała wciąż we mnie, mówiły do mnie. A ja się cieszyłem. Bo kto się nie cieszy, jak mu wszystko mówi „tak”? To była odpowiedź na wątpliwości i niepewność. Cała rzeczywistość mówiła: „Dobrze i właściwie zrobiłeś. Ciesz się!”
I to była mocna pointa prawie tygodniowych rozważań nad brzegiem Bałtyku. Mocno powiedziane: rozważań. Ile razy jestem w ostatnich latach nad morzem, tylekroć kołaczą mi w głowie słowa właściwie tylko jednego tekstu. Hymnu św. kard. Johna H. Newmana „Lead, kindly light” (Prowadź mnie, łagodne światło). W tym roku miałem okazję wpatrywać się w wiele rodzajów światła na kilku nadbałtyckich plażach.
Hymn o świetle napisał Newman, wracając do Anglii z Rzymu, który zostawił na nim wrażenie skorumpowanego i nieprzyzwoitego. Najpierw młody duchowny z Oksfordu - wówczas jeszcze anglikanin - zapadł na dziwną chorobę i przez trzy tygodnie był na pograniczu świadomości i śpiączki. Potem statek z pomarańczami, którym płynął do domu, utknął – w sensie: został unieruchomiony przez flautę – między Sycylią a Sardynią.
Wtedy Newman napisał swój słynny tekst. A w nim m.in.: „Prowadź mnie, łagodne światło przez otaczającą, ponurą ciemność. Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko. Więc Ty mnie prowadź. Nie chcę widzieć odległych scen, wystarczy mi światła dla jednego kroku”.
O to chodzi. Nie trzeba widzieć wiele. Wystarczy światło dla jednego kroku. Promyk delikatny, łagodny, który przebija się przez ciemność i mgłę.