Pamiętam sprzed kilku dziesiątków lat rodzinę z problemem. Trójka rozkosznych dzieciaków.
Jeden chłopaczek odbijał wyglądem od dwojga. Wesoły, żywotny, miły, a równocześnie robił wrażenie zabiedzonego, niedożywionego, wręcz schorowanego. Mama woła na obiad, dwoje na wyścigi, chudziaka nie ma, zapadł się pod ziemię. „I znowu… – jęknęła mama – idź po niego”, wysyła siostrzyczkę, która ma na niego największy wpływ. Przyszli za chwilę. „Nie chcę! Nie jestem głodny” – broni się mały. Mama stara się niczego nie widzieć, nic nie mówi, mały na siłę coś tam dusi w siebie. Wyraźnie widać, że spełnia oczekiwania rodziców z dobrą wolą, ale jest to dla niego trudne. Po obiedzie dzieciaki pogoniły do sadu, a my rozmawiamy… „Tak, jest pod kontrolą psychologa, terapeutka co kilka dni wpada do nas. Jakieś tam rezultaty są, ale jedzenie to mus, a nie przyjemność. Nie rozumie, co to przysmaki”. Zżyłem się z nimi, ale jak to wikary – od następnych wakacji w innej parafii. Komórek ani fejsa nie było wtedy, to i kontakt z czasem się urwał. Podobno dopiero w wojsku nauczył się odczuwać głód. I wtedy zrozumiał słowa „jestem głodny”.
Temat wrócił do mnie jakiś czas temu w innym zgoła obszarze. Bo głód – to potrzeba. Ale potrzeby w życiu mogą być, i faktycznie są, liczne. Ważniejsze, palące, takie zwyczajne, czasem dojmujące, czasem ledwo odczuwalne… Bywają narzucane przez otoczenie albo i odwrotnie – tłumione przez świat. Bywa że wyśmiewane, bywa że krępujące w jakimś otoczeniu – choć w innym cenione. Człowiek bez potrzeb… Mój Boże, toż to kaleka. Ale tacy bez potrzeb są rzadkością. Niemniej jednak ludzie z jakimiś potrzebami wygaszonymi są wśród nas. Czasem tolerancyjni i tolerowani, czasem śmieszni, czasem smutni. Źle, jeśli w jakimś obszarze swojego braku odczuwania potrzeb stają się nietolerancyjni, jeszcze gorzej, gdy zagnieździ się w nich agresja. Bo i tak bywa.
To tylko pobieżne zarysowanie problemu, a właściwie wielu problemów. Skąd ten, zdawać by się mogło, psychologiczny temat na naszym portalu. Ma on swoich czytelników, a można przyjąć, że zaglądający tutaj czują potrzebę zastanowienia się nad problematyką wiary. Nad pogłębieniem wiary w swoim sercu, umyśle i życiu. Nad odpowiedzią, czy wiara jest ich środowiskiem i co uczynili albo czego jeszcze nie zrobili w swoim środowisku. To tylko niektóre aspekty problemu wiary. Bo jednak jest to problem – nawet wtedy, gdy się wiarę odrzuca.
Czy spotykałem takich ludzi? Z racji mojej profesji duszpasterskiej spotykałem i spotykam nadal. Zmieniła się sceneria tych spotkań – bo nie kancelaria parafialna, nie salka katechetyczna, nie konfesjonał, a najczęściej ulica, dróżka nad potokiem, z psem na smyczy i zwykłą czapką na głowie. „Dobry wieczór…” – z taką nutą niepewności, jaka będzie moja reakcja. Odpowiadam tak samo, pierwsze napięcie rozładowane, rozmowa o pięknych kolorach jesiennego lasu na pobliskich wzgórzach. Czasem zaś takie, jeszcze bardziej niepewne, „Szczęść Boże”, ale rozmowa na pierwszy raz i tak o niczym. No, nie całkiem. Pies staje się obiektem zainteresowania, choć wiem, właściwie obaj (oboje) wiemy, że „nie tu pies pogrzebany”. To wymaga czasu, oswojenia już nie psa, ale swojego problemu. Bo nieraz, może nie często, ale nieraz są to rozmówcy, którzy nie odczuwali w życiu potrzeby wiary. Nie powiedzą: „nie mam takiej potrzeby”, ale o to im chodzi i tego brakuje. Tak przynajmniej mogę się domyślać. Może źle się domyślam? Nie wiem. I nie wiem kiedy, jakie słowo – wypowiedziane, albo niewypowiedziane – szalę przeważy.
Rozmawiam z mamą i babcią zarazem, niemłoda, ale i nie starsza pani. Łzy w oczach. Dzieci… Niejednakowe. I inne niż ona i mąż. Tak zwykle jest. Bo nie jesteśmy klonami rodziców, a sobą. Z niektórymi innościami dzieci, już dorosłych, trudno się jej pogodzić. Wiara? „Mamo, nie czuję takiej potrzeby”. A ona i mąż nie o potrzebie by mówili, wiara jest ich życiem. Czy mają się obwiniać? Nie. Strofować dorosłe dziecko? Tym bardziej nie. Przekonywać? Tyle lat przekonują swoim życiem. I to nie jest argumentem. „Mamo (tato), dziś życie jest inne, świat się zmienił”. Po co więc o tym pisać, skoro nie można dać dobrej rady?
Można dać. Bo można i trzeba zobaczyć złożoność życia i skomplikowanie ludzkiego umysłu i człowieczej duszy. Zrozumiawszy to, unikniemy błędu największego – siłowego wymuszania postaw i zachowań. Nie czuje potrzeby wiary i jej przejawów? To pomagać zachować ludzką rzetelność i dobroć. I pogodę ducha. Bo od wiary do dobra, ale też przez dobro do wiary. Droga może być długa, ale nie jest drogą donikąd. I uparte, ale nie narzucające się świadectwo nie tyle samej wiary i pobożności, ale pełne dobroci i samozaparcia wspieranie nie tylko dzieci i wnuków, a wszystkich wokoło. To po pierwsze. A po drugie – w życiu prędzej czy później przychodzą cierpienie fizyczne, choroba, kalectwo, śmierć wreszcie. Z tego krzyża zejść nie wolno. Przekonanie nieprzekonanych dokona się chwilę potem. Owoce wieloletnich wysiłków tę właśnie „chwilę potem”, zobaczymy w nieskończonej perspektywie. Powiesz, że wiary trzeba. Jasne. Ale przecie do wierzącego człowieka się zwracam.