Nowy numer 17/2024 Archiwum

Liście mojego dzieciństwa

Ostatnio moje felietony tyczyły spraw poważnych. Może więc dziś coś lżejszego – a przecie też ważnego…

Kilka dni temu prawie całe dopołudnie dominował hałas spalinowej dmuchawy, takiej ręcznej, jesiennej. Jesiennej – bo do zdmuchiwania opadłych liści. Widok starszego pana, pracownika szkoły, wyposażonego w owo narzędzie do produkcji śladu węglowego wyzwolił w mojej pamięci, filmowej pamięci, inny obraz.

Była jesień, wokół naszego kościoła rosły drzewa – klony, czy lipy? Jesienią było złoto i brązowo. I szeleszcząco. Był niepisany obyczaj grabienia tych liści po Różańcu i religii (bo lekcje religii były w salce kościelnej). A było nas całe stado, od chyba trzeciaków do starszych. Ciemno, wesoło, psotnie – zapominało się o liściach (choć robota szła), a różne figle, wygłupy, opowiadane historyjki tworzyły szczególną atmosferę. Ślad węglowy (tego określenia wtedy nie było) też istniał. W kącie muru okalającego kościelny teren paliło się ognisko z owych liści. Ktoś tego pilnował, czasem słowem, czasem komuś przyłożył – krzywdy nie czyniąc – grabiami. No, a potem trzeba było wracać do domu. Młodsi grupkami, starsi to już takimi nieśmiałymi parami (czasem „para” była trzyosobowa). Telewizji nie było, miejscowość była rozległa, niektórzy (niektóre) mieszkali nawet o 2 kilometry od kościoła, a może i więcej. Trzeba było odprowadzić. „Ale śmierdzisz” – mamy witały uczernione dzieci. Ale to było z takim odcieniem uznania, bo wszyscy wiedzieli, że na niedzielę obejście kościoła będzie jak trzeba.

Z tej liściowej tradycji wyrastały czasem akcje zgoła inne i… przypadkowe. Raz była takowa na Boże Ciało. Właściwie w przeddzień. W kościele wszystko gotowe – nadzoruje pani Berta, pomagają inni, także ministranci i kilka dziewczyn. Wikary zajrzał. Na koniec jeden z ministrantów (14 lat) zwraca się do młodszej (12 lat) koleżanki: „Jedziemy zobaczyć? Co? Nie masz roweru? To wskakuj na rurkę”. Oczywiście, zobaczyć stan przygotowań czterech ołtarzy. Bo wiadomo, gdzie który ołtarz, w której stodole rozmontowany czeka na dzisiejszy wieczór. Dzieci to wszystko wiedziały. W trzech punktach szkielet gotowy, reszta raniutko się zrobi. A czwarty ołtarz? „Dziadek umarł jesienią, a młodzi wyjechali potem do Niemiec. Klapa! Ale ołtarza nie wzięli ze sobą”. Pojechali do pustego obejścia, w starym magazynie sklepowym  (dobrze że mieli latarkę) cała konstrukcja czekała. „Nie damy z tym rady” – jęknęło dziewczątko. „My nie, ale znajdziemy ludzi”. Obskoczyli tym jednym rowerem kilka domów, jeszcze przed północą szkielet był gotowy, nawet kwiaty pozbierane u różnych sąsiadów. Procesja była jak zawsze, cztery ołtarze, parafianie chyba się dowiedzieli co i jak. Ale ponoć ani proboszcz, ani wikary pojęcia o tej akcji nie mieli. Pewnie tak powinien działać Kościół. Zdania uczonych są podzielone…

Wspomnienia sprzed przeszło sześćdziesięciu lat… Dlaczego warto (a może i trzeba) do nich wracać? Starszym – by im się łza w oku zakręciła. Angażującym się we wspólne, parafialne i nie tylko parafialne sprawy – by wiedzieli, że taka postawa nie wyrasta znikąd. Młodym – by nie patrząc korzyści czy pustej rozrywki, odpoczynek i radość potrafili znaleźć w angażowaniu się w różnorakie dobro. Wierzącym – by byli świadomi, iż w ich otoczeniu jest wielu ludzi szukających i Boga, i sposobności działania dla pożytku wspólnego. Rodzicom i wychowawcom – by nie gasili zapału do wszelakiej dobrej aktywności. Księżom – by nie tyle organizowali coś dla młodzieży, lecz stwarzali okołokościelną przestrzeń pracy, zabawy, bycia razem także na modlitwie. Biskupom – by na nowo zredagowali wizytacyjne schematy i formularze. Odpowiedzialnym za bezpieczeństwo młodych – by oderwanymi od życia przepisami nie nakładali młodości bezsensownych kagańców.

Krótko mówiąc – budowanie Kościoła zaczyna się przy grabieniu liści jesienią i budowaniu ołtarza na Boże Ciało. I na kilka podobnych sposobów. Wszelako tak zaczynając, na tym zakończyć nie wolno. A nawet to „zaczynając” nie może być punktem wyjścia budowania Kościoła. Ten punkt wyjścia jest niewidzialny, choć konieczny i rzeczywisty. Jest nim nie coś, a Ktoś. Ktoś zawsze ten sam. Nie zajmować Jego miejsca, nie przesłaniać, ale i nie negować Jego obecności. Niby proste, ale zawsze był z tym kłopot.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy