Dlatego na ziemi pokój ludziom dobrej woli.
Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego… Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie, lecz nie zbliżał się do Niej, aż porodziła Syna, któremu nadał imię Jezus.
To fragment, początkowy fragment Ewangelii według św. Mateusza. Autor dotyka tematu mistycznego, nie próbując niczego wyjaśniać i tłumaczyć. Brakuje nam jednak tego, od czego zwykliśmy zaczynać życiorys własny albo czyjś. „Mój tato urodził się 1 kwietnia roku 1901 w Tarnopolu, jego matką… ojcem…” i tak dalej. Te pierwsze słowa i pierwsze zdania życiorysu mojego taty skutkują postawieniem pytań… Ale nie o nie chodzi, bo i dzisiaj chodzi o Kogoś innego. O Jezusa, zwanego później „synem Józefa” i mającego zajmujący rodowód, w którym nie wszystko jest jasne. Bo każdy rodowód jest rozgałęziony: rodziców dwoje, dziadków czworo, pradziadków ośmioro, prapradziadków szesnaścioro… Im dalej, tym szersza lista imion. A prowadzimy rodowód według jednej linii. Z tych szesnaściorga prapra, piętnaścioro zostaje bardziej lub mniej zapomnianych. Za naszych czasów i tak zwykle kończy się na pradziadkach; a poza tym nie przywiązujemy do tego większego znaczenia. A tymi dawnymi, także Jezusowymi przodkami, niech się historycy zajmują.
A może… A może jednak w całej sprawie tkwi jakiś głębszy, mistyczny sens? Przecież skoro nasze drzewa genealogiczne gdzieś tam się łączą, przeplatają, ich linie odchodzą od siebie, by może po iluś pokoleniach spleść się na nowo, to… To krewniacy jesteśmy? Nawet wliczając ciemnoskórych mieszkańców Afryki, śniadych Arabów i skośnookich Azjatów, nie zapominając o Indianach czy wyspiarzach Oceanii. Wydaje się, że taka wizja panczłowieczeństwa mieszkańców planety Ziemia jest fantazją. A nie jest. Przecież – podpowiada współczesna biologia – genetycznie wszyscy pasujemy do siebie, czego dowodem są wszystkie dzieci bardzo nieraz różnych z wyglądu rodziców. A Jezus?
Przez swoją Matkę jest dziedzicem całego bogactwa pokoleń, które były przed Nim. Biologicznego ojca nie ma… Nie podejmujmy dysputy z Biblią, jej słowami, z wiarą tylu pokoleń. Jakichś łamańców genetycznych nie wymyślajmy, bo to na nic. W tym momencie trzeba z pokorą, szacunkiem, zdziwieniem ale i otwartym sercem stanąć wobec Tajemnicy. Zresztą – gdyby Tajemnicy nie było, czy można by było sensownie nazwać święta Bożym Narodzeniem? Ci, którzy nie uznają jakichkolwiek tajemnic, nawet nazwę świąt zamazują. Wedle ich słownictwa są to po prostu święta, nawet nie Święta – mała litera, nie duża. Gimnastykują się, by mówiąc „święta”, nawet się nie otrzeć o ich prastarą, pełną tajemnicy nazwę. I taki jest ich świat – płaski, szary i pusty. Trzeba więc uczynić wokół niego trochę hałasu, pokolorować, samemu zawirować jak śnieżynka na wietrze. A gdy przyjdzie odwilż, śnieżynki zamienią się w błoto. Nieudane święta! – okrzykną niektórzy, a nowa zakopianka humoru im nie poprawi.
Będą i tacy, którym w duszy obudzi się jednak pytanie o Święta… Dużo zależy od nas, chrześcijan. W nas musi być widać rozsadzającą od wewnątrz radość. Powód? No jasne, powód wypowiedziany w kolędzie: Bóg się rodzi! Ten, który przyniósł w swym Poczęciu i Narodzeniu dziedzictwo wszystkich pokoleń. Dlatego na ziemi pokój ludziom dobrej woli. Wielki dar tych Narodzin, kruchy dar pokoju. Wszystko w otwartych rączętach Jezusa, wszystko w naszych sercach, które wciąż nie potrafią się otworzyć na dar pokoju.
Pokój nad Polską i Palestyną, nad Ukrainą i Moskwą, nad Białorusią i Koreą… Rodzino ludzka! Krewniacy Jezusowi! Opamiętajcie się i w wymiarze rodzinno-sąsiedzkim, i w wymiarze narodowym, także światowym. Et Ipse erit PAX, a On będzie POKOJEM – upewnia nas prorok.