Znaków potrzebujemy.
Jakich? Różnych. I drogowych, i emblematów tradycyjnych zawodów, i wyróżników stopni wojskowych, i symboli producentów samochodowych, i herbów miast czy prowincji, i godeł państwowych, i wreszcie symboli religijnych. Każdego roku w naszych świątyniach w Wielki Piątek uroczyście odsłaniamy Krzyż Święty. A choć bywają krzyże ozdobne, misterne, kosztowne, wspaniałe, to ten wielkopiątkowy jest z zasady prosty, skromny. No i zasłonięty – wiarą, jak ciemną zasłoną, która nie pozwala pojąć jego tak prostoty, jak i tajemnej mocy. Widzimy drzewo krzyża, ale przychodzimy pokłonić się tajemnicy w nim zawartej.
In hoc signo vinces – w tym znaku zwyciężysz – usłyszał cesarz Konstantyn Wielki w roku 312, gdy prowadził swe legiony ku mostowi Milwijskiemu. Polityczna i militarna rozgrywka stała się czymś więcej niż batalia – otworzyła dla Rzymu i Europy nową perspektywę, obecną do dziś w całym nieomal świecie. To perspektywa chrześcijańska. Jak wyglądał ów znak? Czy zwyczajnie, jak krzyż? Czy raczej jak nałożone na siebie litery X oraz P, stanowiące w języku greckim dwie pierwsze litery tytułu Christos? Tak czy owak dokonał się wówczas przełom ogromny – otwarcie na wiarę Chrystusową. Walki, prześladowania, wojny, utarczki trwały i trwają do dziś. Ale i sama wiara trwa, i znak Chrystusa trwa. Także jako znak – gest kreślony przez człowieka ręką na swej postaci albo na czole drugiego. Znak krzyża trwa…
Na czole drugiego, albo i na swojej postaci, co określamy jako „przeżegnać się”. Zaczynając modlitwę, przechodząc obok świątyni albo przydrożnego krzyża, zaczynając ważną sprawę, przystępując do niebezpiecznego działania… Wsiadając do samochodu w dalszą bądź bliższą drogę, żegnając kogoś bliskiego na daleką podróż, wchodząc do egzaminacyjnej sali, albo kładąc się na stole operacyjnym. Niejeden sportowiec od znaku krzyża zaczyna zawody, zwłaszcza te niebezpieczne. Kreślimy krzyż na główce dziecka, na czole umierającego, prowadząc jego niewładną już dłoń. Ci z Katynia nie mieli szans na znak zwycięstwa – ręce im przecież powiązano. Ale Jezus ze związanymi rękami był z nimi bez wątpienia.
Przed kilkoma dniami moją uwagę zwrócił znak krzyża nakreślony dyskretnie, ale przecież każdy w miarę uważnie obserwujący w 13. rocznicę smoleńskiej tragedii marsz w Warszawie, zobaczył… Tuż za młodymi ludźmi niosącymi tytułowy baner stał niemłody już człowiek. Postać ze świata polityki, ale nie o to chodzi. Patrzyłem na jednego z setek czy nawet tysięcy stojących za nim ludzi. Jakby zaniepokojonego. Czym? Od dnia i godziny smoleńskiego dramatu miał dość powodów, by zbratać się z lękiem. Ale pewnie nie ze strachem. Po sygnale do wymarszu, ów człowiek nieco się pochylił i naznaczył siebie znakiem krzyża. Pewnie nie tylko siebie. I pochód ruszył…
Niejeden sportowiec od znaku krzyża zaczyna zawody, zwłaszcza te niebezpieczne – napisałem. Wspomniany marsz to jedna z rozgrywek wielkiego turnieju. Nie o puchar, a o wartości, jakie chcielibyśmy widzieć i kultywować w Polsce. „In hoc signo vinces” – to słowa i to wiara w Bożą opiekę nad każdym i wszystkim, co sumę dobra w świecie ma powiększać. Wszelako dobrze, gdy ta Boża obietnica nie staje się wiecowym hasłem – bo to byłoby już nadużyciem. Przecie w Dekalogu czytamy: „Nie będziesz brał imienia Pana, Boga swego nadaremno”. To, co jest „nadaremno”, kreślone bywa zwykle cienką linią. Potrzeba więc wyczucia, by tej linii nie przeoczyć i nie przekroczyć. Z drugiej zaś strony Dekalog rozpoczynają słowa tryskające nadzieją: „Jam jest Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli”. Słowa znad mostu Milwijskiego są tylko powtórzeniem tamtej, dekalogowej obietnicy.
Zatem: z wiarą, odważnie, ale i z pokorą oraz ufnością idziemy dalej. Bo most Milwijski, tak mi się zda, już przekroczyliśmy. I jako Polacy, i jako chrześcijanie. Bogu chwała.