Odpowiedź Sinéad O’Connor.
Jest coś niezwykłego w tej ogromnej fali poruszenia po śmierci Sinéad O’Connor. Kiedy już w kilka godzin po ogłoszeniu, że zmarła, prezydent Irlandii Michael D. Higgins (poeta!) opublikował oficjalny hołd dla zmarłej, na jego stronę internetową nie dało się wejść. Zbyt wiele osób próbowało przeczytać jego słowa i serwery tego nie wytrzymywały. A to tylko jeden obrazek z tysięcy, o ile nie milionów.
Co było takiego w tej - trochę dzikiej, nieujarzmionej, bezkompromisowej - Irlandce o dużych, pięknych, ciemnych oczach, że jej śmierć poruszyła ludzi naprawdę na całym globie?
Myślę, że wielkie cierpienie jakiego doznawała od lat dziecięcych, co opisała w niedawno opublikowanej autobiografii. I to związane głównie z okrutną matką, która wręcz ją torturowała, a była bardzo pobożną katoliczką, która w swoim salonie miała tylko jedno zdjęcie – Jana Pawła II.
Właśnie to zdjęcie Sinead potargała na oczach zszokowanej publiczności popularnego programu „Saturday Night Live” na początku lat 90. XX wieku. Do dziś jest jej to pamiętane.
Wiemy teraz o Sinéad więcej: że cierpiała na chorobę afektywną dwubiegunową. Że tak bardzo Boga pragnęła, iż próbowała co rusz to innego sposobu na bliskość z nim (była m.in. kapłanką w jednej z sekt chrześcijańskich, a na koniec życia została muzułmanką). I że dała jedną z najpiękniejszych współczesnych odpowiedzi na pytanie: Dlaczego Bóg milczy? „Dowiedziałam się, że On nie może mówić, bo sam strasznie dużo płacze. A kto umie mówić, jednocześnie szlochając?”.
Ile łez sama wypłakała z bólu, że nie potrafiła dać swoim dzieciom tyle miłości, ile chciała, tego nie wiemy. Wiemy, że po samobójczej śmierci syna wyznawała, że nie ma po co żyć. Trudniejszego wyznania raczej nie znam.
Śpiew i muzyka Sinéad O’Connor towarzyszyły mi w paru ważnych chwilach. Kiedy przeżywaliśmy w 1997 roku powódź tysiąclecia, a mój tato był samotnie „uwięziony” przez pięć dni w siedzibie swojej firmy w Koźlu, na okrągło słuchałem Sinéad śpiewającej „ This is to mother you”. Jej muzyka dawała mi nadzieję i energię do pracy w te dramatyczne dni. Czułem wtedy - to naprawdę dziwne i nie musicie w to wierzyć - jakby Bóg płakał.
A teraz - już po śmierci Sinéad - tak się składa, że znowu potrzebuję świadectwa jej bezkompromisowości i uporu przy wartościach najistotniejszych: krzywdzie bezbronnych. I znowu ona, ta „wariatka”, daje mi to.
Sinéad, naprawdę, jak się spotkamy kiedyś tam, gdzieś w tym świecie, którego tak pragnęłaś, musimy się uściskać. Tak jak uściskałaś się z tym bezdomnym w Nowym Jorku.
Choć sama cierpiała przez większość życia - a to cierpienie jest przecież tak wyraźne w jej głosie - niosła pociechę milionom ludzi na świecie. Właśnie dlatego tak ogromny jest żal i płacz po jej śmierci.
Kiedyś napisałem do „Gościa Opolskiego” felieton o tym, jakie pocieszenie niesie jej muzyka i otrzymałem potem raczej mało przyjemny, a prawdę mówiąc: potępiający Sinéad - a przy okazji mnie - list od pewnego duszpasterza. Plus inne wyrazy dezaprobaty.
Teraz moja gazeta informację o jej odejściu wybiła na czołówkę portalu. A wicenaczelny pisze felieton o Sinéad O’Connor. Chyba jednak coś się zmieniło. Może zrozumieliśmy co nieco z jej dramatu i z takiego bólu egzystencji, który uprawnia do krzyku nawet do samego Boga.
Andrzej Kerner /Foto Gość