Nawet grabienie liści może być wspólnym dziełem. Dziś już nikt liści nie grabi. A szkoda, bo skupieni wokół jakiegoś celu potrafilibyśmy stanąć obok siebie, miotła w miotłę, jedno wspólne ognisko podsycając.
Przechodziłem rannym spacerem koło szkoły. Trochę głośno było, ale to nie dzieci hałasowały. To szkolny pracownik ze spalinową dmuchawą spychał opadłe liście w jeden kąt. Pogadaliśmy chwilę i poszedłem dalej. Naszły mnie wspomnienia sprzed lat ponad sześćdziesięciu. Liści ze szkolnego podwórka nikt nie grabił, wiatr sam sprzątał. Przy kościele okolonym klonami wiatr układał po kątach stosy listowia. Był październik, jak dziś. Każdego dnia nabożeństwo różańcowe. Ludzi nie brakowało, młodzieży i dzieci też nie. Chłopaków i dziewczyn. Przypuszczam, że nie brakowało w tej modlitwie i rozproszeń. Każde z nas miało różaniec i książeczkę zwaną u nas "Drogą do nieba". Modliliśmy się na miarę naszej pobożności i karcącego spojrzenia dorosłych. Nie, nie księdza. On był zwrócony ku ołtarzowi, ale czujne spojrzenia pani Berty oraz pani Toni były bardzo skuteczne.
A po nabożeństwie do grabi, brzozowych mioteł i klonowych liści! Grabie chrobotały po ziemi, liście szeleściły. Było ciemno, kilka ognisk rozświetlało najbliższe otoczenie, zamieniając liście w pachnący dym. Śmiechy, opowiastki, dowcipy... Gdzieniegdzie grabie o grabie się zaczepiły, a jeśli to byli chłopak i dziewczyna, to dość długo rozplątywali drewniane narzędzia. A gdy z liśćmi był koniec, to się wracało do domu. Ci, co mieli bliżej, szli z tymi, co dalej, czasem na końcu peletonu jakaś dyskretnie bliska para.
Inny dziś świat. Po latach, gdym został proboszczem, próbowałem odtworzyć to, co kiedyś przeżywałem. Udało się, ale tylko po części. Nie było klonów wokół kościoła, wioski były jakoś mniej zadbane, wspólny Różaniec przestał być oczywistością, późne powroty z gimnazjów, rozbicie poczucia wspólnoty, kumulujące się zmęczenie, natłok zdalnej rozrywki telewizyjnej. Inny świat, i to nie tylko pod względem religijno-parafialnym. To jakichś 30 lat temu. A dziś? No cóż, koń jaki jest, każdy widzi. I bynajmniej nie chodzi tylko o sprawy religii, wiary, Różańca, spowiedzi i Mszy. Stopniały więzy społeczne. Najpierw w miastach - co wydaje się jakby bardziej naturalne. Ale i wioski, także mniejsze miasteczka egzystują z bardziej czy mniej poszarpanymi więzami. Jasne, nie wszędzie jednakowo. Dużo znaczą korzenie tradycji - inaczej jest tam, gdzie powojenne przesiedlenia były marginesowe. Inaczej w obszarach, gdzie losy wymieniły i pomieszały ludzi. Nie, nie ma lepszych czy gorszych. Są co najwyżej bardziej bądź mniej pokrzywdzeni.
Pamiętam, jak sam czułem się gorszy, bo nie rozumiałem dobrze słów i śląskich zwrotów. Dopiero gdy kolega Ślązak mi powiedział: "Godej po swojymu, jo cie rozumia. Oba sie muszymy uczyć". Otóż dopiero wtedy jakieś więzy we mnie się rozluźniły. Z czasem trafiłem do zakrystii, wciągnął mnie kolega z klasy, Ślązak. W zakrystii królowała śląska gwara, byłem już w niej zaawansowany. W tym samym czasie utworzyła się przy szkole drużyna harcerska. Tutaj też była mieszanina. Językiem obiegowym był polski. Nikt tych spraw nie dekretował, nie nakazywał, nie ganił, ale i nie chwalił. Tak to się samo sformatowało i dobrze było.
Wracam do diagnozy mego kolegi: "Oba sie muszymy uczyć - musimy uczyć się obydwaj". Zresztą tego ducha jedności międzyludzkiej nauczyłem się w domu. Rodzice (jako niemowlak ja także) mieszkali w Turce nad Stryjem, Bieszczady, dziś po ukraińskiej stronie. Na ich nauczycielskich dyplomach rubryka języka, w jakim mogą uczyć: polski, niemiecki, ruski (co wtedy znaczyło ukraiński). Czy nie było antagonizmów? Były. Różne i w różnych kierunkach bijące. Wszelako zdaje mi się, że tamte różnice i antagonizmy mniejsze były niż dzisiejsze antagonizmy polityczne.
Po tamtej wojnie, zwanej drugą światową, różnice językowe czy też narodowościowe nie dzieliły ludzi tak, jakbyśmy to dziś sobie wyobrażali. Gdzie zaś byli obok siebie ludzie skupieni wokół wartości bardziej fundamentalnych, tam nawet grabienie liści stawało się wspólnym dziełem. Dziś już nikt liści nie grabi. A szkoda, bo może skupieni wokół jakiegoś celu - choćby niewielkiego - potrafilibyśmy stanąć obok siebie, miotła w miotłę, grabie w grabie, jedno wspólne ognisko podsycając. A wybory, te aktualne, byłyby budowaniem wspólnego domu. Obawiam się, że nie są. Pewnie czegoś brakuje. Ot, pewnie brakuje tego Różańca, który niegdyś zewnętrzne porządki poprzedzał.