Jerozolimski krzyż. Ten większy, centralny - to Jezus Król. Te wpisane weń mniejsze - to my. Wrośnięci w Jego krzyż zwycięski i królewski.
To było wiele lat temu, byłem proboszczem i chodziłem po kolędzie. Miasto, bloki, młodzi ludzie, podrośnięte już pociechy. Rozmawiam z rodzicami, gdzieś pięcioletni chłopczyk niespokojnie się wierci, ale stara się zachować szyk wobec gościa. Coś szepnął mamie do ucha. Mama na to: "No dobrze, pokaż". Wyjął spod choinki małe, wielkości jego rączki zabawkowe krzesełko, pomalowane złotolem, a na nim przymocowany obrazek Jezusa jako króla - jest korona, jest berło, jest powaga i duma małego. "Fajna podstawka do obrazka" - powiedziałem głupio. Mały popatrzył z obrażoną minką i sprostował stanowczo. "Żadna podstawka. To jest złoty tron, na którym siedzi Pan Król, noo, Pan Jezus". I objaśnił mnie dokumentnie, o co chodzi. "Noo, Król musi mieć tron ze złota, nie?".
A mnie wyświetliły się w wyobraźni różnie przedstawiane postacie Chrystusa Króla. I ten z katowickiej archikatedry, i ten z wielkiego kościoła w Świętowie, gdzie krzyż jest ogromny, chyba na 5 metrów, a ukrzyżowany Król w dwóch koronach - bolesnej cierniowej i chwalebnej z wpisanym krzyżem. Zresztą świetna wyobraźnia i dłoń artysty, który potrafił scalić w jedno obraz męki i zwycięstwa. Warto wspomnieć, że sam wielki, kamienny krzyż jest z roku 1937, ale postać Króla zdołano dodać dopiero po światowej wojnie.
Błysnęły mi w wyobraźni także te dwa największe w świecie nie krzyże, a posągi - prawie 40-metrowa postać Króla górująca nad Rio de Janeiro i podobna w ogromie i wymowie statua ponad Świebodzinem. Obie mają znaczenie nie tylko wyznania wiary, ale powitania przybywających choćby z końca świata. Czy to drogą morską, czy autostradą. Jezus zda się mówić: "Chodźcie, zapraszam was, wszystko jedno, skąd jesteście, kim jesteście i dokąd zmierzacie. Może Mnie nie znacie, może tylko coś wam się o uszy obiło, ale mieszkańcy tego i tego drugiego kraju są moją drużyną. Nie bez grzechu, nie bez skazy, nie idealni, ale ich wiara jest moją radością".
Na ścianie mojego mieszkania jerozolimski krzyż. Tak się zwykło nazywać krzyż z wpisanymi weń czterema mniejszymi krzyżykami. Z oliwkowego drewna zrobione. Przywiozłem z Jerozolimy, za parę dolarów kupiony. Pamiątka? Pamiątka i nie tylko. Bo Jerozolima jest wszędzie, gdzie jest wiara, gdzie krzyże stają się narzędziami dobra - czy tego zwyczajnego, czy - gdy trzeba - tego dobra cierpieniem pisanego. Ten większy krzyż - to Jezus. Te wpisane weń mniejsze - to my z naszymi cierpieniami. Ale przecież wrośnięci w Jego krzyż zwycięski i królewski.
Na tej samej ścianie mego pokoju ikona, przywiozła mi ją Iwona z Tessaloniki. Chrystus trzyma świętą księgę, drugą rękę unosząc w geście błogosławienia. I miniaturowy napis: Ο Σωτηρ του κοσμου - Zbawiciel świata. Nie ma korony. Ma Ewangelię - przecież to ona jest podstawą i ostateczną normą nie tylko Kościoła, lecz świata całego. Podstawą i normą... czyli konstytucją. Ale tego słowa użyć nie mogę. Zostało pozbawione głębi treści, a nawet zbrukane. A Jezus na przekór temu wszystkiemu wznosi królewską dłoń, by światu błogosławić.