Dowódcy spod Monte Cassino wiedzieli tyle, ile im pozwolono. Szeregowi wiedzieli jedno - wykonywać rozkazy i nie zastanawiać się. I Adam, i Ludwik, ich towarzysze tak samo szybko nauczyli się na temat tamtej wojny nie gadać za wiele.
Przed tygodniem minęła okrągła, bo osiemdziesiąta rocznica bitwy o Monte Cassino. W istocie były to walki o Rzym, a trwały od stycznia 1944 roku. Ostatecznie linie niemieckiej obrony zostały przełamane 18 maja. Znałem dwóch żołnierzy, którzy w tamtych odległych dniach z dwóch przeciwnych stron frontu stanęli. No, może nie stanęli. Ktoś ich postawił. Kto? Jakiś sierżant czy feldfebel? Trudno tymi słowami ogarnąć wojenną machinę. Adam i Ludwik… Jeden i drugi od jakiegoś wachmistrza polecenie dostali. Jeden Polak, drugi Niemiec. Jeden żołnierz, drugi żołnierz. Ani jeden, ani drugi nie rozumieli, ba! nie wiedzieli co w świecie się dzieje i co oni w samym, zda się, centrum piekła robią. Jeden miał zanieść kartkę z jakimś kodem. Drugi miał przechwycić „języka”, bo znał także polską mowę. Ale w tym tańcu śmierci figura po figurze następowały błyskawicznie, tym bardziej że noc była. W pobliżu eksplodował armatni pocisk. Żołnierz wduszony w ziemię ocknął się dopiero o świcie. Nie wiedział, co się dzieje, znaleźli go koledzy spadochroniarze. Obok wyrwa po nocnym ostrzale. Nie miał prawa przeżyć, a jednak…
Jak to możliwe? – pytam Adama. „Schutzengel – Anioł Stróż. Od dziecka codziennie do niego się modlę. Czasem go przez moment zobaczę. Wtedy też. Stał blisko, coś pokazywał, przytuliłem się w tym miejscu do ziemi, w tym momencie pocisk rozerwało. Między mną a wybuchem leżał ogromny kamień, w ciemnościach go nie widziałem, ale on mnie zasłonił, odłamki poszły bokiem, podmuch mnie ogłuszył. Ja, ja… Schutzengel… O, mein Gott”. Rozmawialiśmy po niemiecku.
Ludwik, drugi z moich świadków, niósł wspomnianą kartkę. Artyleryjski ostrzał. Pocisk eksplodował niezbyt blisko, ale grad kamieni i żelastwo odłamków rzuciło nim o ziemię. Ocknął się w punkcie opatrunkowym. Lekarz stał nad nim i coś trzymał. ”Widzisz – podsunął mu pod oczy, trzy takie z ciebie wyjąłem, jak przeżyjesz, nic ci nie będzie”. Głowa strasznie bolała, lekarz dodał: „Jeden taki został w głowie. Jak przeżyjesz, to wyjmą ci w szpitalu, tutaj bym cię zabił”. Przeżył, ale do końca długiego życia odłamek w głowie nosił. Osiadł w Polsce. Rychło się zorientował, że go „pilnują”. Książeczkę wojskową dobrze schował – a natarczywie o nią pytali. Wykręcał się jak mógł. Najbardziej „ich” interesowało, dlaczego wrócił do Polski, bo większość została na zachodzie. Z jakiegoś zakamarka wyjął relikwię tamtych dni – ową książeczkę wojskową. Drobnymi literkami, ostro zaostrzonym ołówkiem robione wpisy… „Ciągle mnie o to pytali. Ksiądz jest pierwszy, komu dałem do ręki… Cud, że się uratowała”.
Jednych bohaterami okrzyknięto, ale jak złodziei czy szpiegów traktowano. Innych jak wrogów śmiertelnych. Ale przecież nie każdy okrzyknięty wrogiem, jest wrogiem. Czasem przypadek, czasem dziwnie splątany życiorys… Jeszcze inni potrzebni byli Bożej opatrzności jako jej wykonawcy i współpracownicy. Tak mało wiemy o nich. O tych z jednej i o tych z drugiej strony także. Wojna, bitwa, atak, obrona… Dowódcy wiedzieli tyle, ile powinni i ile pozwolono im wiedzieć. Szeregowi żołnierze wiedzieli jedno – wykonywać rozkazy i nie zastanawiać się. I Adam, i Ludwik, myślę że i ich towarzysze tak samo szybko nauczyli się na temat wojny nie gadać za wiele. Na temat Monte Cassino w ogóle milczeć i kłamać „nie pamiętam” – choć zapomnieć nie można. Jeden i drugi spotykali się z nieufnością, często z wrogością. Wśród swoich. Wojna łamie ludzi. Moralne kręgosłupy przetrąca, nienawiści uczy.
Byłbym nieuczciwy, na tym kończąc. Wojna w tamtych ludziach budziła niezrozumiałą – także dla reportera – bardziej lub mniej zalęknioną wiarę w obecność Kogoś, kogo w wojennym piekle strach Bogiem nazywać. Po kilku latach spotkałem w Niemczech owego komandosa z Monte Cassino, czekał na mnie. Z żoną. Oprócz kolejnej porcji wspomnień dostałem woskową plakietkę szeroką na 20 centymetrów. Po lewej stronie krzyż. Po prawej znana w Niemczech (dziś chyba zapomniana…) rymowana refleksja. Przytaczam, tłumacząc: "A gdy myślisz, że więcej nie zdzierżysz, wtedy skądś przybiega światełko małe". No tak… To światełko z krzyża przybiega. I – co widziałem w obu rozmówcach – gasi nienawiść. Ową plakietkę zawiesiłem w swej sypialni. Któż może wiedzieć, co jeszcze się wydarzy…