Jeszcze solidarność nie zginęła. Przynajmniej w duszy pani Kasi i jej podobnych.
Jestem tak stary, że pamiętam pierwszą Solidarność. A mówiąc już bardzo dokładnie i historycznie – NZS (Niezależne Zrzeszenie Studentów). Bo to deklarację założycieli NZS na Politechnice Śląskiej podpisywałem wtedy.
Potem 4 czerwca 1989 roku. Ogromna radość. Koniec ustroju komunistycznego w Polsce.
Dzisiaj – po 35 latach od 1989 roku – byłem na proteście pracowników Walcowni Rur „Andrzej” w Zawadzkiem (TUTAJ) przeciw likwidacji ich zakładu. I przy całej przygnębiającej i dramatycznej sytuacji pracowników, ich rodzin i tamtejszej gminy – chwilka nadziei.
Kasia (tak mi się przedstawiła), młoda pracownica walcowni, powiedziała coś takiego: „Ja jestem młoda, nie powinnam mieć problemów ze znalezieniem pracy i już jej szukam, zresztą jak większość z nas. Bardziej martwię się o osoby starsze i przed emeryturą. Mimo że pracuję tu niedługo, to polubiłam tę pracę i te osoby bardzo mocno”.
Bardziej martwię się o… Polubiłam te osoby bardzo mocno... To mnie wręcz wzruszyło. To właśnie jest przecież solidarność (pamiętacie biblijną definicję solidarności przypomnianą przez Jana Pawła II: „Jedni drugich brzemiona noście”?). Ta definicja z Zawadzkiego wyrażona w najprostszych i serdecznych słowach. Solidarność nie zginęła. Przynajmniej w duszy pani Kasi, młodszej ode mnie o co najmniej pokolenie. I w wielu zwykłych ludziach – z Zawadzkiego i z innych miejsc. Na przykład w ekspedientkach z mojego ulubionego supermarketu. A jest ulubiony właśnie ze względu na nie – aż przyjemnie patrzeć jak się rozumieją, potrafią wyręczać, pomagać, dodawać otuchy, żartować. Mimo ciężkiej, wyczerpującej pracy.
Ja w tej najzwyklejszej ludzkiej solidarności widzę jakąś nadzieję. Bez niej nasz los byłby naprawdę marny.