Okna mojego mieszkania wychodzą na Główny Szlak Sudecki wytrasowany kiedyś przez prof. Orłowicza. Rozpoznaję tych ze szlaku. "O, państwo do Świeradowa!" Rozróżniam na pierwszy rzut oka. Trudno to definiować, ale zawsze trafiam.
Gdyby zestawić na mapie świata dwa miejsca, to pierwsze jest Pobierowo, a drugie Świeradów. O co tu chodzi? I dlaczego o tym na portalu „wiara”? Pojechałem z Rodzicami do Pobierowa, był rok 1950. Dzieciak góry widział od małego, ale morze…? Zobaczył w Pobierowie. Widok dech zapierający. Przypuszczam, że dzisiejsze sześciolatki przeżywają to inaczej. Telewizja odarła świat z tajemnic. Ale przyznać trzeba, że telewizja nie podoła rzeczywistości. Tyle jednak potrafi, by spłaszczyć ogląd świata. Zatem nad morze. Eee tam, Pobierowo. „Łucja, gdzie byłaś?” Czterolatka bez zająknięcia odpowiada: „Na Krecie”. Ugryzłem się w język, bo ja nie byłem. Ale tamtego Pobierowa to i tak mi nikt nie zabierze. Tym bardziej, że to było z Mamą i Tatą. Tato miał jeszcze przedwojenne kąpielówki.
Kilka lat później pojechaliśmy z Mamą do Cioci do Zakopanego. Pociąg telepał nami do przodu i do tyłu całą noc. Marynarz, który był z nami w przedziale pomógł Mamie i miałem leżące miejsce. Jak się obudziłem, było już widno, a całą przestrzeń okna wypełniała góra. Jedna, wielka góra. „To Giewont” – objaśniła Mama. A Giewont już nigdy później nie był tak wielki i tajemniczy.
Wspominam wakacje z dzieciństwa. Morze polubiłem na zawsze. W górach zaś na zawsze się zakochałem. No i mam do nich bliżej. Właściwie tylko wyjść przed próg. Niewielkie te góry, ale przecie góry. Gdy byłem wikarym, później proboszczem, urządzałem parafialnym chłopcom i dziewczętom ze służby liturgicznej kilkudniowe, czasem nawet dwutygodniowe wycieczki… Oczywiście w góry. Tworzyła się taka szczególna atmosfera radości, bliskości, znikały różnice wieku (z moim włącznie). Na wschód wzdłuż granicy aż po Szczawnicę i Stary Sącz. Na zachód – po Karkonosze ze Szrenicą włącznie. Doliny, góry, zamki, kościoły, urocze wioski, kapitalni ludzie, przygody – z nocnym powrotem z kompasem we mgle do bazy. No i co dzień Msza św. Bywało, że młodsi usypiali w czasie homilii (zawsze była, choćby dwa zdania). Mnie, „starego” te wyprawy odmieniały, myślę, że i moją gromadkę także. Magia gór, magia wędrówki, nawet magia wspólnej modlitwy, wreszcie zwyczajna w takich sytuacjach magia zmęczonych nóg. A rankiem po śniadaniu w drogę.
Ulżyć na ciężarze młodszym, czasem chleb i dwie konserwy z mojego plecaka skrycie przełożyć gdzie indziej. I uciecha, gdy w schronisku nie mogliśmy się doliczyć naszych zapasów. To było pod Turbaczem… Nie zmieniło to świata, ani jego bardziej parszywej strony nie złagodziło. Ale przecie w pamięci i wspomnieniach coś zostało. Nie tylko w pamięci, ale i w głębszych pokładach duszy tych podówczas dzieci i młodzieży.
Dziś takich wypraw nie da się urządzać. Powód zasadniczy to obwarowanie wszystkiego przepisami administracyjnymi. Kiedyś one też były, ale wtedy chodziło głównie o to, by przechytrzyć przedstawicieli ówczesnej politycznej władzy. Dziś wszystko ubrane w ochronę małoletnich – taką i owaką. Nie mówiąc o tym, że młodym po prostu się nie chce. No i jakaś tam Wielka Racza ze swoim wschodem słońca… Łucja, gdzie byłaś? Na Krecie. Właśnie, nie w jakimś Świeradowie.
Ot, i mamy tytułowy Świeradów. Okna mojego mieszkania wychodzą na Główny Szlak Sudecki. Wytrasowany kiedyś przez prof. Mieczysława Orłowicza. Nabyłem wprawy. „O, państwo do (ze) Świeradowa!” Rozróżniam na pierwszy rzut oka. Trudno mi to zdefiniować, ale zawsze trafiam. „Pozdrówcie pana Jacka w Rzeczce!” Niektórzy idą odcinkami, wrócą za jakiś czas, jak urlop pozwoli. Niektórzy w całości Prudnik–Świeradów… 445 kilometrów. A że można miejscami odskoczyć w wyjątkowe miejsca, to i kilometrów robi się więcej. Nie pokonałem nigdy ani Sudeckiego, ani Beskidzkiego. Zawsze miałem za dużą, „z zawartością”, dzieci gromadę. Na tych szlakach wysiłku i wytrwałości trzeba wiele. I widać, że jakoś odbija się to na twarzach i postaciach wędrowców, skoro wyłapuję ich spośród wielu. Chyba warto sięgać po to stare narzędzie, skoro może ono tak wyraziście zapisywać się w postaciach ludzi zwanych dziś turystami.