- To kobieta, która w Republice Środkowoafrykańskiej wybudowała kościół - tak z dumą i podziwem mówią o Monice Jamer duszpasterze z Referatu Misyjnego diecezji opolskiej.
Świecka misjonarka zaraz prostuje, że miała zaszczyt wybudować kaplicę, bo kościół parafialny jest tam jeden - w centralnej miejscowości, a 16 pozostałych to kaplice. Podkreśla też, że nie wybudowała sama, bo bez wsparcia darczyńców Funduszu Pomocy Misjonarzom Diecezji Opolskiej nie byłoby to możliwe. Te wszystkie didaskalia w niczym nie umniejszają wartości dzieła. Kaplica św. Michała w Batalimo - nie bez trudności do pokonania - stanęła w miejsce znacznie mniejszej świątyni, która nie mieściła wiernych. Wtedy podczas świąt dzieci uwieszały się na oknach, żeby zobaczyć to, co dzieje się wewnątrz. Zauważyła to świecka misjonarka i w odpowiedzi na słowa Pana Jezusa zapisane w Ewangelii: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie", podjęła się budowy nowej i zdecydowanie większej kaplicy.
Monika Jamer od 2019 roku przez blisko 5 lat posługiwała jako świecka misjonarka w Republice Środkowoafrykańskiej. Jest fizjoterapeutką i tym planowała w Afryce się zajmować. Jednak rzeczywistość życia w lesie tropikalnym okazała się znacznie bardziej urozmaicona i bogata w różnorodne zadania. - Chciałam służyć ludziom umiejętnościami i talentami, które posiadam. Moim głównym zajęciem była praca w szkole. Byłam odpowiedzialna za 7 szkół katolickich, do których łącznie chodziło 1500 dzieci. Pracowałam w ośrodku zdrowia, który najpierw musiałam wyremontować, by na opatrywane rany nie spadały nietoperze czy ich odchody. Pracowałam też w parafii, gdzie zajmowałam się ekonomią i towarzyszeniem grupom parafialnym podczas ich spotkań - opowiada.
Misjonarka posługiwała wśród ludności etnicznych zamieszkujących parafię św. Jerzego w Mongoumbie oraz ludności pigmejskiej, żyjącej w głębi lasu tropikalnego. - Najważniejszą i najbliższą mojemu sercu pracą, choć myślę, że nie do końca widoczną, była walka o drugiego człowieka, walka o prawo do życia dla każdego - dzieli się Monika Jamer.
Słuchając jej świadectwa, można śmiało stwierdzić, że szukała twórczych i możliwie najbardziej skutecznych rozwiązań trudności i problemów, z którymi mierzą się mieszkańcy RŚA. Między innymi wymagała zaangażowania w pracę od miejscowych nauczycieli, którzy właściwie chcieli przychodzić do szkoły, posiedzieć trochę za biurkiem i otrzymać za to zapłatę. - Ludzi, z którymi współpracowałam, nauczyłam tego, że musimy od siebie wymagać, żeby były efekty. Tak zostałam wychowana w domu i tego oczekiwałam od swoich współpracowników - podkreśla.
Natomiast kiedy zauważyła, że dzieci nie skupiają się na lekcjach, często płaczą albo w ogóle uciekają ze szkoły, bo są głodne, razem z fundacją z Polski ruszyła z inicjatywą codziennych śniadań dla wszystkich uczniów. - Ten projekt trochę nas przerósł, bo przykładowo trzeba było jednego wieczoru przygotować i usmażyć 700-800 pączków. Myślałam, że dwie kobiety i ja razem damy radę. W efekcie z latarkami smażyłyśmy do późnej nocy - wspomina. Przyznaje, że było warto. - Śniadania otrzymywały wszystkie dzieci, nie tylko te, które były głodne. Ale ono nie było całkowicie za darmo. Dzieci przynosiły na wymianę drewno na opał albo jakieś produkty do przygotowania jedzenia - wyjaśnia.
Efekty codziennych śniadań okazały się imponujące. - Po roku czasu wyniki w nauce i frekwencja wzrosły. Frekwencja z 40-50 proc. do nawet 90 proc. A wyniki? W każdej klasie na 60 dzieci do następnej klasy przechodziło 50. Wcześniej zaledwie 20-25 uczniów - podsumowuje.
Czytaj także: